Eseje

Więźniowie świata

Fot. Marta AnkiersztejnFot. Marta Ankiersztejn
„Król Lear”, reżyseria Grzegorz Wiśniewski, Teatr Narodowy w Warszawie

To nie jest przedstawienie, które szukałoby łatwej akceptacji widzów, uwodziło ich jasną interpretacją, pretendowało do miana wzorcowej inscenizacji kanonicznego arcydzieła. W wizji Grzegorza Wiśniewskiego „Król Lear” stał się zatopioną w czerni opowieścią o ziemi jałowej, zamieszkałej przez ludzkie potwory. Jan Englert w pięknym geście starego mistrza, ale i lojalnego członka aktorskiej trupy rezygnuje z gwiazdorskiego popisu na rzecz skupionej roli człowieka tracącego kontakt ze światem, a stojącego na straży dawnych wartości. Jeśli coś znaczą słowa „spektakl na miarę narodowej sceny”,  jest nim ten „Król Lear” właśnie.

Zerkam do programu i przypominam sobie poprzednią inscenizację „Króla Leara” z Teatru Narodowego. To przed już prawie 26 laty, ponad pół życia temu. Dyrektorem narodowej sceny był wówczas Jerzy Grzegorzewski, który zapraszał do współpracy twórców wybitnych, widząc ich naturalne miejsce w budynku przy Placu Teatralnym. Reżyserowali zatem w Narodowym Kazimierz Dejmek, Kazimierz Kutz, Henryk Tomaszewski, Tadeusz Bradecki, Adam Hanuszkiewicz, a jednym z pierwszych zaproszonych do współpracy był Maciej Prus. Artysta miał za sobą wspaniały czas, znaczony ważnymi inscenizacjami dramatów Szekspira w nieodległym Teatrze Polskim, spośród których najważniejsze to „Ryszard III” i „Juliusz Cezar”. W drugim Jan Englert zagrał bezlitośnie Marka Antoniusza i jego retoryczny kunszt jakbym wciąż słyszał. Prawdziwą kreację stworzył zaś w roli garbatego tyrana, łącząc w Ryszardzie III cynizm, chłód, kompleksy i gorzką świadomość położenia swego bohatera. Zasłużenie dostał Nagrodę Zelwerowicza i wszystkim mogło się wydawać, że trio Szekspir – Prus – Englert to gwarancja kolejnych sukcesów.

Tymczasem „Król Lear” okazał się nawet nie porażką, a klęską. Obecny dyrektor Teatru Narodowego ma tego pełną świadomość, gdy się go pyta o tamten spektakl, nie ucieka od ocen. Nic chyba wówczas nie zagrało, jak należy, choć przecież zagrać miało wszystko. Patrzę na zdjęcie Englerta z tamtej inscenizacji i widzę władcę w ciężkim purpurowym płaszczu, z udręczoną twarzą wciąż silnego mężczyzny, tyrana, któremu przemocą zrzucono ze skroni koronę. Powiedział potem Englertowi Grzegorzewski, że Lear przyszedł do niego za szybko, że wtedy jeszcze nie miał instrumentów, by się na równych prawach z nim zmierzyć. I podzielił się przeczuciem, że ta rola jeszcze do niego wróci i efekt będzie krańcowo inny od pierwszego. I krążył jak się zdaje Lear wokół Jana Englerta, a Jan Englert świadomie albo podświadomie czekał na właściwy moment na kolejne starcie. Miał reżyserować arcydramat Szekspira wielki mag Eimuntas Nekrosius, ale nie zdążył, odszedł wyreżyserowawszy w Narodowym dwa polskie pomnikowe teksty – „Dziady” Mickiewicza i „Ślub” Gombrowicza. Można żałować, bo litewski mistrz czytał dramaty autora „Hamleta” jak nikt inny, żeby przywołać tylko surowego jak czarna ziemia „Makbeta”, którego grał odziany w szubę Vladas Bagdonas. Miał to do siebie Nekrosius, że pozornie wywracał klasyczne dramaty na nice, aby potem okazywało się, że jest im wierny, tylko że patrzy głębiej, poza litery utworu.

Grzegorz Wiśniewski oczywiście Nekrosiusem nie jest, jednak niewielu znam przynajmniej w Polsce inscenizatorów tak mocno wgryzających się w wystawiane sztuki, tak dogłębnie szukających uzasadnienia dla postępków postaci w ich psychologicznych charakterystykach. Można na przykład powiedzieć, obejrzawszy chociażby „Kto się boi Virginii Woolf?” z Dorotą Kolak oraz „Bella figura” i „Fedrę” z Katarzyną Figurą z gdańskiego Wybrzeża albo „Sonatę jesienną” z Danutą Stenką z Narodowego, że jest Wiśniewski niezrównany, gdy idzie o pracę z aktorkami, kreślenie nieustępliwych kobiecych portretów. Można rozróżniać wiele teatrów artysty, dzieląc jego dorobek na ascetyczne widowiska w kameralnych przestrzeniach oraz na wizje o potężnym rozmachu i wielkiej skali. Wśród jednych i drugich niemało rzeczy wybitnych, a jednak muszę przyznać, że zwykle łatwiej mi było podążać za Wiśniewskim, gdy powściągał machinę swego teatru. Wtedy, jak słusznie zauważył ostatnio mój syn, napięcie można było ciąć siekierą. W rozgrywanych na wielkiej narodowej scenie „Królowej Margot” albo „Marii Stuart” siłą rzeczy było o to trudniej, choć z tego ostatniego przedstawienia zapamiętam chociażby trzymający za twarz aktorski pojedynek Danuty Stenki i Wiktorii Gorodeckiej. Dużo, a jednak wobec przenikliwej ostrości Wiśniewskiego trochę poniżej oczekiwań.

Na „Króla Leara” nawet scena Teatru Narodowego w swoim normalnym rozmiarze okazała się zbyt mała, więc zabrano bodaj pierwszych sześć rzędów widowni, zdecydowanie pogłębiając przestrzeń gry. Przed żelazną kurtyną, później unoszącą się, by odsłonić niemal bezkresny apokaliptyczny krajobraz, postawiono długi prosty stół, a wokół niego zwyczajne biurowe krzesła. W koncepcji scenografa Mirka Kaczmarka po przepychu królestwa Leara nie został nawet ślad, ziemię spustoszyły liczne katastrofy, odbierając jej możliwość budzenia do życia. Lear Jana Englerta wkracza zatem pomiędzy „swoich” z twarzą ściągniętą bólem, ciałem zmęczonym, a w jego oczach tli się jedynie zapamiętany sprzed wieków żar. Ubrany w czarną kamizelę, przepasaną szarfą jak kir, nosi żałobę po własnym życiu, które wciąż trwa, choć dobiegło końca. W akcie podziału ziem nie ma nic z gestu żegnającego się z potęgą władcy. Jest za to akt ostatecznej kapitulacji, by teraz, po przeżytym życiu, móc ogrzać się w cieple córek, nakarmić własne ego frazesami o ich miłości. Tyle że Goneryla Danuty Stenki i Regana Ewy Konstancji Bułhak o twarzach, z których odpłynęła krew, a ich rysy ściągnęła wściekłość, nie są już zdolne do niczego poza nienawiścią. Obie aktorki wspaniale pokazują wewnętrzne spustoszenie swych bohaterek, są niczym zombie, albo zdeterminowane do kolejnych zbrodni żony mafii, gotowe tylko kąsać i zadawać ból. Płomiennie ruda Kordelia Dominiki Kluźniak patrzy na wszystko szeroko otwartymi oczami, ale nie umie zdobyć się na łzy. Mówi niewiele, jak dzwon dudni jej „nic”, na pytanie ojca, co powie, by zaskarbić sobie posag.

Nic – klucz do „Króla Leara” w Narodowym. Nic między ludźmi, nic w Learze, bo uczucia wygasły, na ziemi jałowej. Ogromną siłę ma decyzja Jana Englerta podjęta wspólnie z reżyserem, by nie walczyć nawet przez chwilę o aktorski popis, by nie myśleć o Learze choćby w ułamku jak o zasłużonym benefisie. Nie ma więc w roli, ba w świadomie zgaszonej kreacji Englerta wielkich monologów abdykującego króla, scena burzy stała się efektownym znakiem bez słów. Są intymne wyznania starca, który bez złudzeń, ale i bez zrozumienia otaczającej rzeczywistości żegna się ze światem. Robi to, nie mając innego wyjścia, bo świat takich jak on, stojących na straży resztek wartości, zwyczajnie wypluwa, w tej samej chwili o tym zapominając. Dlatego intensywna obecność Englerta – Leara jest w spektaklu Wiśniewskiego rozłożonym na kolejne etapy gaśnięciem. Prowadzi ono do kulminacji, a jednocześnie ukojenia, gdy Kordelia kładzie głowę na ramieniu unieruchomionego na wózku inwalidzkim ojca, śpiewając „I might be wrong” Radiohead z wezwaniem, by nie patrzeć wstecz, ale naprzód. Szukać jasności.

Songi Radiohead w wykonaniu Dominiki Kluźniak są zresztą czymś więcej niż tylko budowaniem warstwy muzycznej przedstawienia, bo ta należy do kompozycji Aleksandry Gryki w świetnym wykonaniu Tadeusza Wieleckiego. Rozpoznałem brzmienie legendarnego zespołu, stwierdziłem, że znakomita aktorka powinna czym prędzej przygotować muzyczny program z tego rodzaju kompozycjami. A jednocześnie pomyślałem sobie, że Kordelia Kluźniak śpiewa fragmenty tak złączone ze światem Szekspira, jak jego sonety z utworami dramatycznymi. Podobnie jak nie ma przypadku w tym, że Kordelia staje się Błaznem, a Błazen Kordelią. Złamana jasność przechodzi w czerń, ślady uczuć w bezlitosną ocenę upadku Leara i świata, który – jak Dania w „Hamlecie” – jest więzieniem. Lear i inni przeistoczyli się zatem w więźniów świata, a Błaznowi, który w tym „Królu Learze” jest jak smutny klaun z rozmazanym przez łzy śmiesznym makijażem, pozostaje zdać z tego relację. Taka jest diagnoza Grzegorza Wiśniewskiego, a Dominika Kluźniak przejmująco nas przez nią prowadzi. Zachwycają metamorfozy aktorki, świadomość każdego gestu i grymasu.

Skoro Lear jest więźniem świata, przedstawienie w Narodowym staje się portretem nie bohatera, ale świata właśnie. Lear i inne postaci działają w nim na podobnych prawach, co nie znaczy, iż tracą swą odrębność albo gubią tożsamość. Zespół ofiarnie i z oddaniem podąża za myślą reżysera. Mateusz Rusin (Edgar), Przemysław Stippa (Edmund), Marcin Przybylski (książę Kornwalii) – można wymienić także innych wykonawców – grają ostro, ale daleko od szarży. Idą za swymi bohaterami, odkrywając ich spętanie, a wraz z nim czerń rzeczywistości, jaka ich kształtuje. Przejmująco rośnie z czasem kreacja Jana Frycza (Gloucester), szczególnie w ostatnich sekwencjach, gdy cierpienie przełamuje powściągliwość hrabiego, gdy staje się on samym bólem. Olśniewający jest Ireneusz Czop – prawdopodobnie najlepszy Kent, jakiego kiedykolwiek widziałem na scenie. Zwykle ukazywany był niczym niemal niemy towarzysz gehenny Leara, tu jest motorem wielu zdarzeń, a ucieczka w pozorowane szaleństwo oznacza dla niego ocalenie resztek wolności. W ujęciu wybitnego aktora Kent staje się z konieczności drugim błaznem, skrzywionym zwierciadłem rozwalonego świata.

„Król Lear” z Narodowego ucieka od jednoznaczności. Można czytać go jako obraz zniszczonej starości, bezkompromisowe rozliczenie z miejscem, jakie dajemy jej na co dzień. Można próbować podążać za zapętleniami porwanych myśli tytułowego bohatera, próbować wniknąć do jego głowy i widzieć los upadającego króla niczym rojenia chorego umysłu, kiedyś wielkiego, a dziś w takim upadku. Najważniejsze jednak, że Grzegorz Wiśniewski, Jan Englert i wszyscy inni współtwórcy przedstawienia w niczym nie ułatwiają nam zadania. Dlatego w sumie nie dziwię się, że widowisko w Narodowym budzi sprzeczne opinie. Bo w niczym nie ułatwia odbioru, zrywa z kanonem, wytrąca ze spokojnego samopoczucia. Podążam za nim bez oporu, bo właśnie tak widzę nadrzędną funkcję narodowej sceny. „Król Lear” to przedstawienie na jej miarę, można byłoby zagrać je równie dobrze w Londynie albo Paryżu. Jakiś czas temu widziałem dramat Szekspira na deskach Comedie Francaise, reżyserował Thomas Ostermeier. Warszawski spektakl cenię wyżej, może za względu na jego konsekwencję, bezkompromisowy pesymizm, brak jakichkolwiek prób łagodzenia konturów. A mimo to „Król Lear” Wiśniewskiego i Englerta pozostaje komedią ludzkiego losu. Jak mówił Beckett – „urodził się i to go zgubiło”. Rozgrywki polityczne zastąpił czysty absurd istnienia.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image