Eseje

Przesilenie

Fot. Bartek BarczykFot. Bartek Barczyk
„Wesele”, reżyseria Maja Kleczewska, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Mój mistrz Andrzej Wanat pisał kiedyś, że „Wesele” jest jak barometr – niezawodnie wskazuje w Polsce pogodę.  Jeśli stosować tę miarę do nowego przedstawienia Mai Kleczewskiej w krakowskim Teatrze Słowackiego jesteśmy dziś w przededniu podpalenia lontu. Emocje buzują, zwaśnione polskie plemiona łakną krwi i tylko czekają, by rzucić się sobie do gardeł, wojna ze Wschodu podchodzi pod nasze domy. Dojmujący smutek niedawnych „Dziadów” zastąpiły wściekłość i podskórna przemoc bronowickiej chaty. Powstał spektakl pełen niejednoznaczności. Zachwycający, chwilami irytujący, wwiercający się pod skórę, zachęcający, by się o niego kłócić, jednocześnie spierając się o świat.

Najpierw dygresja jedna, może dwie. „Wesele” w Teatrze Słowackiego widziałem już prawie dwa tygodnie temu, na drugiej premierze. Od tamtej pory, choć czas mam z różnych zawodowych przyczyn gorący, krążę wokół komputera, niby zabieram się do pisania, układam sobie w myślach zdania, potem je burzę, znowu szukam sposobu, by nowe przedstawienie Mai Kleczewskiej jakoś na własny użytek przygwoździć jednoznaczną myślą, okiełznać prostą jak drut, konsekwentną interpretacją. I kiedy zdaje mi się, że już ją mam, że teraz wszystko będzie jasne, wystarczy tylko usiąść i walić w klawiaturę, spektakl wymyka się, wszystko, co do tej pory zdawało się nie budzić wątpliwości, jawi się jako mętne, szyderczo szczerzy zęby i domaga się powtórnego namysłu. Zżymam się więc na siebie i własną wobec krakowskiego „Wesela” bezradność, dni mijają, a przecież rzecz pod każdym względem jest wagi ciężkiej i domaga się najpoważniejszej refleksji.

A przy tym nie mam tak, jak po krakowskich „Dziadach” albo poznańskim „Ulissesie” z Teatru Polskiego, gdy tuż po zamilknięciu braw byłbym gotów za Kleczewską umierać, bo oba przedstawienia miałem za arcydzieła i nic nie mąciło mojej w tym względzie pewności. I nie jest tak, jak po „Dziadach” z Iwano-Frankiwska, których znaczenie daleko wykraczało poza teatr. A teraz rzeczywistość nie tyle przyspieszyła, ile pędzi na złamanie karku, zmienia się polityczny krajobraz i konteksty wokół teatru, zatem i to „Wesele” znaczy co innego. Co innego niźli – dajmy na to – oba spektakle „Dziadów” tej samej artystki, „Wesele” Jana Klaty sprzed lat siedmiu z Narodowego Starego Teatru w Krakowie albo jego niedawne wspaniałe „Wyzwolenie” z gdańskiego Wybrzeża, choć z tymi inscenizacjami może podświadomie, z powodu doświadczania tej samej Polski i tego samego świata, wchodzi w żywy dialog. Dzieło Kleczewskiej niesie potężny ładunek emocji, ale nie da się zamknąć ich w jednej formule. Pełne fenomenalnych scen, mocnych obrazów i frapujących rozwiązań miewa też jednak fragmenty domagające się sporu, drażniące, każące pytać, czemu tak. Chwilami spierać się o odczytania poszczególnych postaci i sekwencji, po czym zastanawiać się, czy z góry przyjęta teza nadto nie zaciążyła nad reżyserską wizją. Byłożby to „Wesele” Zagłady i po Zagładzie, nieustający korowód polskiego zła i rodzimych upiorów. Znać w tym rękę dramaturga Grzegorza Niziołka, znakomitego intelektualisty, którego badania zaowocowały fundamentalną pracą „Polski teatr Zagłady”. I nie da się ukryć, że widowisko w Teatrze Słowackiego wiele jej zawdzięcza.

Wspomniane słowa o barometrze napisał Andrzej Wanat w roku 1991 po „Weselu” Andrzeja Wajdy, zrealizowanym nieopodal, w Starym Teatrze, przy Placu Szczepańskim. Pamiętam, że jakimś cudem wbiłem się na tę premierę, zachwycony zespołem krakowskiego teatru marzeń. By przypomnieć – Państwa Młodych na przykład grali Dorota Segda i Jan Peszek, Gospodynię i Gospodarza Anna Dymna i Tadeusz Huk, Rachelę Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Żyda Jerzy Nowak. Było to bodaj trzecie z „Wesel” Wajdy, odległe o blisko trzy dekady od pierwszego krakowskiego i niemal o dwie od genialnej adaptacji filmowej. Bardzo oczekiwane, a jednak odrobinę rozczarowujące – bo solenne, a mimo to jakoś przezroczyste. Przynajmniej tak je zapamiętałem.

Bo z arcydziełem Stanisława Wyspiańskiego jest w istocie kłopot. Niby wszystko jasne – znamy „Wesele” na pamięć, przerzucamy się kwestiami, nie od rzeczy mówi się, że teatr, który może dramat wystawić, ma zespół zdolny do najwyższych wyzwań, bo to jest najbardziej ekstremalny, zespołowy właśnie egzamin. Tyle że z wielu obejrzanych spektakli zapamiętam błyski z tego Adama Hanuszkiewicza z warszawskiego Teatru Nowego, pustą chatę i dojmującą ciszę wznowionej przez Kazimierza Dejmka w stołecznym Polskim wersji bez muzyki, ciemność podobnych do siebie bohaterów w celowo matowej wizji Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. I tylko dwa widowiska, za które skoczę w ogień – wspaniałe przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym, po nim napisałem, że jest dla mnie kwintesencją teatru bez żadnych przymiotników – Wyspiański, Grzegorzewski, „Wesele”, teatr. I pożegnalne „Wesele” protestu - Jana Klaty ze Starego. Przeciągły histeryczny śmiech Romana Gancarczyka w odpowiedzi „Cóż tam panie w polityce?”, kosy na sztorc, potem uderzające w deski sceny w akcie tworzenia wspólnoty, która niestety do końca nigdy się nie ukonstytuowała.

Niewiele zatem, a przecież to „Wesele”, dziesiątki inscenizacji, więc powinno być więcej. Dowód, że to jest utwór karkołomny, jak się odwinie – nie bierze jeńców.

Skoro zaś o wspólnocie mowa, „Wesele” Mai Kleczewskiej narodziło się w przestrzeni symbolicznej, dobrze do tego zaaranżowanej. Na koniec dygresji – garść oczywistości. To powrót artystki do Krakowa po „Dziadach”, które wzbudziły nagonkę na Teatr Słowackiego i tylko niezłomnej postawie całego zespołu i dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego zawdzięczamy, iż nie doszło do zaplanowanej jego anihilacji. Teatr w Krakowie jest jedynym, który wygrał z władzą PiS, nie tylko obronił swój byt i niezależność, ale jakością całego zespołu i wyborami repertuarowymi stał się de facto narodową sceną. Oficjalnie usankcjonował to minister kultury przy okazji premiery „Wesela”. Znowu w okolicznościach najeżonych symbolami – w 123. rocznicę prapremiery utworu, przy kolejnym po „Dziadach” spektaklu Kleczewskiej w Słowaku, jednocześnie odznaczając Andrzeja Grabowskiego, który murem stał za Głuchowskim podczas słynnej manifestacji poparcia dla dyrektora zwołanej chwilę po wszczęciu procedury odwołania go ze stanowiska. Procedury, która do dziś oficjalnie się nie zakończyła, ale szczęśliwie jest już tylko – znów – symbolicznym, martwym, a jednak budzącym wściekłość zapisem. Choć tylko Głuchowski i zespół wiedzą, ile ostatnie z górą dwa lata ich kosztowały, jak wysoka była cena za przetrwanie.

Musiała zatem być premiera „Wesela” manifestacją zwycięstwa, dowodem tryumfu ducha nad materią, dobra nad złem – patos ma tym razem uzasadnienie. Musiała i była, tyle że samo przedstawienie zburzyło nastrój, idąc za wyzwaniem Wyspiańskiego, aby mącić narodową kadź. Powstała inscenizacja jątrząca rany, chwilami imponująco masywna, z wieloma wspaniałymi kreacjami i sugestywnym obrazem tłumu. A przy tym jak już powiedziałem nierówna, bo obok wielu fantastycznych scen, są i pociągnięte grubą kreską, czasem może zanadto jednoznaczne w tonie. Co nie umniejsza faktu, że takie jak to przedstawienia są synonimem teatru poważnego, zapraszającego do rozmowy na serio, a może i ożywczej kłótni. A tego właśnie trzeba oczekiwać od narodowej sceny.

Kiedy wchodzimy na widownię, zza opuszczonej kurtyny słychać stłumioną muzykę, okrzyki, tupanie, taniec. Zabawa już trwa, tłum wiruje, pary się krzyżują, tylko jeszcze nie jest to przeznaczone dla naszych oczu. Podobno scenografia Małgorzaty Szczęśniak, która dla Mai Kleczewskiej pierwszy raz od lat na chwilę porzuciła teatr Krzysztofa Warlikowskiego, bazuje na dekoracji z prapremiery „Wesela”, ale nie to jest najważniejsze. Wybitna artystka zostawiła swe ulubione łazienno-salonowe-industrialne przestrzenie, ale w zaprojektowanej przez nią bronowickiej izbie coś z nich jednak zostało. Lekko niebieskawe pobielone ściany, obrys okiennicy – dziwny chłód kontrastujący z pstrokacizną kostiumów postaci. Kubraki, szerokie spodnie, przepaski, barwne spódnice wpadają w wir muzyki, tworząc domowy pejzaż na pierwszy rzut oka swojski jak ludowe obrazki. Tyle że w połączeniu z muzyką Cezarego Duchnowskiego w choreografii Kayi Kołodziejczyk wszystko wypada z ram, objawiając oblicze czystej grozy. Ściany chaty otwierają się, aby wkroczyły Widma, skoczne melodie do tańca nabierają dziwnie napowietrznego brzmienia, rytm wykoślawia się, a jednocześnie ogromnieje. I wtedy krakowskie przedstawienie, choć osadzone w tradycji i z tradycją rozmawiające, gubi celowo konkretny historyczny adres. Wtedy należy traktować je poza kontekstem Historii, w całkiem współczesnych kategoriach. Zjawy przychodzą z przeszłości, zasilają rdzennie polskie imaginarium i dopełniają do bólu naszego arsenału win popełnionych i możliwych. Wówczas „Wesele” Kleczewskiej zdaje się kolejną po „Dziadach” egzemplifikacją jej prywatnego teatru narodowego.

W inscenizacji arcydramatu Mickiewicza dominowały tony smutku, przeczucie bezsilności, świadomość nieuchronnej porażki. Paradoks sprawił, że wspólnota, jaka powstała przy „Dziadach”, wokół „Dziadów” i po „Dziadach” naładowała reżyserkę jasnością, pozwoliła jej ostatecznie uwierzyć w teatr i ludzi go tworzących. Niewykluczone, że dzięki temu budującemu doświadczeniu mogło powstać dzieło tak rozbuchane i frenetyczne jak poznański „Ulisses”. Wprost z niego zrodziły się „Dziady” ukraińskie, dotkliwy dokument czasu wojny. Z inscenizacji kanonicznej sztuki Wyspiańskiego rozpacz nie dała się wyrugować, ale ramię w ramię z nią idą przemoc i wściekłość. I przeczucie ostatecznej katastrofy.

Otwarcie przyznawała się przed premierą Kleczewska do inspiracji wspaniałym filmem Andrzeja Wajdy i trudno się dziwić, bo to najlepsze źródło. Zarzucano potem twórczyni, że pierwszych kilkadziesiąt minut spektaklu, zbudowanych na podobnej jak u Wajdy zasadzie, nie wybrzmiewa należycie, bo w kinie były ciasne kadry Witolda Sobocińskiego, pot na skroniach, urywane oddechy, a tu perspektywa szersza, muzyka zbyt głośna, przytłaczająca słowa. Tyle że nie o powtórkę z najbardziej znanych fraz Wyspiańskiego w Teatrze Słowackiego idzie, ale o – by tak rzec – siłę i rozmach zbiorowej kreacji, sprawienie, by w kluczowych momentach wyśpiewywania najmocniej wrytych w zbiorową pamięć haseł dać widowisku masywne, nieubłagane brzmienie. A przede wszystkim o to, by już od pierwszych fragmentów sprawić, by obok żywiołu zabawy istniało immanentne poczucie zagrożenia. By było wyraźne, że to nie jest teatr miły w obejściu, ku pokrzepieniu serc, ale opowieść o przemocy tak naturalnej jak oddychanie. Wystarczy bowiem iskra, by weselnicy wzięli się za gardła, ktoś rozbił butelkę na łbie drugiego. Wszystko prowadzi do ostatecznej eskalacji. Nie ma mowy o narodowym pojednaniu. Polskie plemiona tylko czekają, by skoczyć sobie do oczu. Inteligenci, choćby i oczytali się wszystkimi „Chłopkami”, „Chamstwami” i „Ludowymi historiami...”, i tak czują się lepsi i dla wiejskiego ludu mają tylko pogardę.  On z kolei nie ma złudzeń, za to ma ogień w oczach - jak Czepiec w wybitnej kreacji Marcina Kalisza. Chodzi pomiędzy biesiadnikami jak naelektryzowany, patrzy spode łba, wypluwa z siebie słowa.  Tyle że znakomity aktor unika jednoznacznego portretu, dając swojemu bohaterowi racje nie do zbicia. Jego Czepiec jest jak piołun, agresja zabiła w nim wiarę w przyszłość.

Samą goryczą i przerażeniem światem jest Gospodarz Juliusza Chrząstowskiego. Choć grał tę samą postać w spektaklu Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze, nie można mówić, że cokolwiek w nowej kreacji jest prostym powtórzeniem. Tamten Gospodarz sprzed lat siedmiu był przejmujący w swoim zduszeniu, do dziś pamiętam, jak przy słowach „w pysk wam rzucam litość moję”, spluwał przez zęby. Gospodarz ze spektaklu Kleczewskiej rysowany jest bardziej zamaszystą kreską. To prawdziwy przywódca społeczności, pociągający za wszystkie najważniejsze sznurki, miejscowy boss, może polityk, a może ktoś z bardziej półoficjalnego rozdania. Ma posłuch i zdaje sobie sprawę z własnej pozycji. Tyle że Gospodarzowi Chrząstowskiego to wszystko nie przynosi ulgi. Ten facet wie dużo o ludziach i o świecie i dlatego nie zamierza samego siebie oszukiwać. I stąd właśnie przeżarcie goryczą, a w oczach przerażenie. A przy tym trzeba wreszcie zauważyć, jak gigantyczną skalą dysponuje Juliusz Chrząstowski. To jest aktor w pełni świadomy, na wskroś wszechstronny (zobaczcie jego Lomana w „Śmierci komiwojażera” w łódzkim Teatrze Nowym), nigdy nie chodzący na skróty, nie szukający łatwych efektów. Oglądam go od lat i wreszcie powiem to, co od dawna mam na końcu języka – Juliusz Chrząstowski to już jest wielki aktor. Ilu podobnej klasy mamy? Wyłącznie sprawą teatru – o kinie nie wspominając – jest wykorzystać to bardziej niż dotychczas.

„Wesele” z Teatru Słowackiego przynosi niejedną znakomitą rolę. Jako Rachelę widziałem Agnieszkę Przepiórską i zachwyciło mnie, iż bohaterkę Wyspiańskiego mocno związała z ziemią, wpisując ją w szereg kobiet z własnego teatru – obok Ginczanki i Barbary Sadowskiej. Fenomenalnie rozdarcie Maryny pokazała Agnieszka Judycka (gra na zmianę z Karoliną Kazoń), wyciągając ją z cienia. W duecie z Poetą (Mateusz Janicki) podąża się za nią. Martyna Krzysztofik i Mateusz Bieryt jako Młodzi wcale nie mają w sobie zwyczajowej naiwności, przyciągają uwagę Kasper Wojciecha Dolatowskiego i Jasiek Antka Sztaby. Odkryciem jest Nos Tomasza Międzika – żaden z niego pocieszny pijak, ale ktoś naznaczony wewnętrzną traumą, a przy tym groźny, w sumie przerażająca persona.

Widma – są wśród nich Krzysztof Głuchowski, Rafał Dziwisz, Tomasz Wysocki – rysowane są ostrą, chwilami wręcz karykaturalną kreską, niczym galeria polskich upiorów, zombie wstających z grobów, żeby pić krew żyjących. Rycerz Czarny Wysockiego jest żołnierzem wyklętym i strzela do żydowskich dzieci, co zaplątały się na wesele. Rachela pojawia się w ostatniej swojej scenie z ogoloną głową, w zakrwawionej koszuli, jakby wyrwała się z wagonu śmierci do Auschwitz. Jest wcielonym narodem żydowskim zmierzającym na Zagładę. Sceny te mają odzwierciedlenie w dokumentacji, są uzasadnione dramaturgią całości. Myślę o nich od chwili, gdy zobaczyłem inscenizację Kleczewskiej. Chyba już nawet rozumiem, czemu się w niej znalazły, choć wciąż wydaje mi się, że bardziej obrazują narzuconą z góry tezę, zgodną z wydźwiękiem polskiego rachunku sumienia i teatru po Zagładzie niż wspierają groźny żywioł, właściwy najlepszym momentom widowiska.

Co innego wspaniałe sekwencje z Wernyhorą (Anna Syrbu) obrazujące ofiarę Ukrainy, co innego finałowe fragmenty (wyłączając kompletnie nietrafiony marsz trzęsących się chochołów niczym lasu Birnam z „Makbeta”). Bo taniec wyrywającego sobie serce – Polskę Chochoła Kayi Kołodziejczyk chwyta za gardło, nie mówiąc już o ostatnich sekundach przedstawienia, gdy do kilku źdźbeł siana zbliża się płomień zapalniczki.

Zostawia nas bowiem Maja Kleczewska z obrazami wojny oraz przeczuciem nieuchronnej katastrofy. Nie rozstrzyga, czy przyjdzie spoza granic, czy sami ją sobie zgotujemy, niemniej w „Weselu” nie znajdziemy pocieszenia. Zamiast niego przeświadczenie, które ujmuje sam Wyspiański słowami „po weselu hula śmierć”, a my widzimy jej cień, czujemy jej oddech. W Teatrze Słowackiego zobaczyliśmy pocztówki znad krawędzi, dostaliśmy dokument czasu wielkiego przesilenia i równie dużego zmęczenia. Te dwa hasła najlepiej zdaniem Mai Kleczewskiej opisują nas i naszą epokę. Bezlitosna to diagnoza, ale musimy się z nią zmierzyć. Czeka nas podpalenie lontu?

                                      

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image