Próba skromności
„Pewnego długiego dnia”, reżyseria Luk Perceval, Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Powrócił Luk Perceval. W repertuarze Narodowego Starego Teatru ciągle są „3siostry” według Antoniego Czechowa, teraz pojawia się Eugene O’Neill. Tyle że „Pewnego długiego dnia” to inny niż dotąd teatr Percevala. Nie znam przedstawienia, w którym do tego stopnia wygasiłby machinę inscenizacji, bez reszty skupiony na fenomenalnych artystach Starego. Roman Garncarczyk jest wstrząsający, Małgorzata Zawadzka gra rolę wielu sezonów, dotykając innego niż zwyczajny stanu scenicznej obecności. Bez miłości do aktorów i potrzeby bycia z nimi i z nami najbliżej, taki jak ten spektakl byłby niemożliwy.
Choć od premiery tamtego przedstawienia minęło niemal trzydzieści lat, jego wspomnienie ciągle noszę w sobie. To samo miejsce, Kraków, Plac Szczepański, Stary Teatr. Jerzy Grzegorzewski reżyseruje „Dziady – dwanaście improwizacje” na scenie, która pamięta legendarne widowisko Konrada Swinarskiego z częścią aktorów uważających się za dzieci przedwcześnie zmarłego twórcy. Jerzego Trelę chce obsadzić w roli Guślarza, rozpoczynają próby. Po krótkim czasie Trela rezygnuje, mówi, że nie jest w stanie psychicznie tego udźwignąć. Miał wywoływać duchy, tymczasem duchy bliskich zewsząd go otaczają, czuje na sobie ciepły oddech tych, co odeszli. Grzegorzewski wie jednak, że bez wielkiego aktora jego przedstawienie nie ma sensu. Daje więc Treli monolog Adolfa. W odpowiednim momencie dawny Gustaw Konrad bierze proste krzesło i ustawia je na proscenium. Usiadłszy, rozpoczyna swoją opowieść. Prowadzi ją ściszonym głosem długo, unieważniając upływający przecież jednak czas. W ciągu tych minut poza Jerzym Trelą nie ma w „Dziadach – dwunastu improwizacjach” literalnie nic.
Przypomniałem sobie tamtą wspaniałą inscenizację mojego najważniejszego reżysera, kiedy myślałem o O’Neillu czytanym przez Luka Parcevala. Grzegorzewski czasem zmierzał do ascezy, ale lubił rozpętywać sceniczne żywioły. W „Dziadach – dwunastu improwizacjach” były na przykład cztery panie Rollison, unosił się nad tym spektaklem duch kontrolowanego szaleństwa. Tymczasem podczas monologu Adolfa – Jerzego Treli całkowicie wygasił swój teatr, każąc nam skupić się na aktorze i jego słowach. Coś podobnego dzieje się teraz w „Pewnego długiego dnia” na tej samej scenie. Perceval ma w ręku wszystkie nitki, mógłby zrealizować dramat O’Neilla na wiele sposobów, rzucić przed nasze oczy niezwykłe obrazy, zaskoczyć symbolami, odwrócić poprzez inscenizatorskie zabiegi relacje między postaciami, sprawić, że obejrzawszy tę czy inną sekwencję odebrałoby nam oddech. Robił tak przecież choćby w arcydzielnym „Płatonowie” Czechowa z NT Gent, gdzie na podstawie z książek budował tory, ustawiał na nim fortepian, przy nim zaś umieszczał wybitnego pianistę Jensa Thomasa, każąc mu nieustannym jazzem komentować zdarzenia. Płatonowem był Bert Luppes, starszy niż w oryginale, o twarzy wykrzywionej wściekłością i smutkiem, dziwny odpychający mizantrop naszych czasów. W postaci Hamleta sczepił ze sobą dwóch aktorów Thalia Theather w Hamburgu, tekst Szekspira wraz ze swym dramaturgiem przepisał na język współczesności, a najsłynniejszy monolog zamienił we wstrząsającą litanię dzisiejszych dylematów. W „Wujaszku Wani”, też z Gandawy, znakiem deformacji świata była pofalowana podłoga z drewnianej klapki, jakby podchodziła pod nią woda. Scenografię „The Truth about the Kennedys” z Thalii, gdzie szukał źródeł klątwy dotykającej słynną rodzinę, stanowiły piętrzące się od podłogi po sufit stosy teczek – akta, papiery, fiszki. Świat krakowsko-warszawskich „3sióstr” nieustannie odbijał się w gigantycznym lustrze, deformującym rzeczywistość, zniekształcającym wizerunki bohaterów, rozmywającym obrazy. Nawet gdy realizacje Percevala na pierwszy rzut oka zdawały się statyczne, pod powierzchnią kryły się siły ekstremalne.
Nie inaczej jest w krakowskim „Pewnego długiego dnia”, tyle że tu nośnikiem owych ekstremalnych doznań są wyłącznie aktorzy. Dramat Eugene’a O’Neilla, chyba najwybitniejszy w jego dorobku, zwykle grany był jako „Zmierzch długiego dnia” w realistycznej konwencji. Bo przecież tak to może wyglądać – dysfunkcyjna rodzina, litry alkoholu, kilogramy morfiny i zamknięta w ramach dwudziestu czterech godzin historia rozpadu wszelkich więzi, końca wspólnego świata. To niewątpliwe, że sztuka amerykańskiego klasyka daje niezwykły materiał dla aktorów, pod tym względem porównać ją można z „Kto się boi Virginii Woolf?” Edwarda Albee’ego. Mimo to, choć widziałem w niej Teresę Budzisz-Krzyżanowską i Gustawa Holoubka w warszawskim Ateneum oraz Krystynę Jandę i Piotra Machalicę w stołecznej Polonii, spektakli i ról nie odebrałem jako dotkliwych. To był O’Neill czytany mimo wszystko bez ryzyka, zupełnie inaczej niż zrobił to Luk Perceval.
Podobno miało to przedstawienie Narodowego Starego Teatru wyglądać zupełnie inaczej. Kiedy się zna jego ostateczny kształt, trudno to sobie wyobrazić, ale podobno miało być dużo wody pod nogami wykonawców i spływającej na nich z góry i w ogóle wszystkiego miało być dużo więcej. Został jeden zwyczajny fotel jak z magazynu z używanymi meblami, poza tym pusta przestrzeń, za nią białe tło. Tylko tyle. Pierwsza część przedstawienia, zdecydowanie krótsza od drugiej, stanowi preludium całości, poznajemy w niej bohaterów, oglądamy z pozoru uspokojony rodzinny obrazek, ale pod słowami już wyczuwamy wszechobecny niepokój. Wtedy jeszcze recepta reżysera nie jest znana, nie wiemy, co wydarzy się za chwilę i może nawet czekamy na mocny znak, spiętrzenie emocji, obraz dla widowiska w Starym kluczowy. Nie otrzymamy go, bowiem decyzją Percevala jest tym razem zejście na dalszy plan, pozostawienie do końca niemal pustej sceny. Są zatem tylko aktorzy, ich słowa i wszystko, co poza słowami, a co buduje duchową tkankę przedstawienia.
Pierwsze fragmenty spektaklu, które za reżyserem nazwałem preludium, mogą mylić. Cathleen (Paulina Kondrak) miękkim głosem, tekstem didaskaliów z dramatu, przedstawia bohaterów. Pisarz charakteryzuje ich drobiazgowo, ale sceniczne odbicia postaci odbiegają od tych opisów. Mary Tyrone (Małgorzata Zawadzka) zagłębia się w fotel, prowadząc swój monolog. Jej mąż James (Roman Gancarczyk) przysiada na poręczy i otacza kobietę ramieniem. Starszy syn Jamie (Łukasz Stawarczyk) tłumi w sobie złość, ale na razie gra swoją rolę. Młodszy Edmund (Mikołaj Kubacki) wydaje się wydrążony z uczuć. Słowa płyną, dialogi wydają się nie natrafiać na żadne rafy, nawet choroba jednego z chłopaków zdaje się nie zwiastować przesilenia. Stłumione dźwięki muzyki Wojciecha Blecharza dają kontrapunkt, przypominają, że jest coś za białą ścianą.
Tyle że już w tej ekspozycji widać wielkość aktorstwa krakowskiego przedstawienia. Wystarczy posłuchać Mary Małgorzaty Zawadzkiej, popatrzeć na jej twarz i ręce. Czasem za długa pauza albo zbyt szybko wypowiedziane słowa zdradzają nieuchronność rozpadu. Za szybki gest albo dłoń zawieszona w powietrzu są jak zapowiedź kataklizmu.
Drugi akt jest już kroniką katastrofy. W wersji belgijskiego twórcy, w zgodzie z biografią Eugene’a O’Neilla, akcent przesunięty zostaje na terror uzależnienia. To alkohol, narkotyki, leki przenicowują postaci, pozbawiają je oparcia, czynią bezbronnymi, choć w przypadku Jamesa Romana Gancarczyka bezbronnymi i wściekłymi jednocześnie. Jednak inscenizacja Percevala nie jest zapisem nałogu, nie ma zamiaru dokumentować kolejnych jego stadiów. Morfina sprawia, że Mary Małgorzaty Zawadzkiej dotyka coś na kształt rozszczepienia osobowości, stanu, kiedy człowiek traci nad sobą kontrolę, kiedy przejmują nad nim władzę biologiczne instynkty, ekstremalne emocje, kiedy działa niejako poza sobą, nie mogąc rozpoznać się we własnych porwanych ruchach, mających ukryć kompletną wewnętrzną dewastację. Kreacja Zawadzkiej domagałaby się drobiazgowej analizy minuta po minucie, sekunda po sekundzie, bowiem aktorka zderza w niej skrajne stany. To rola niecodzienna, wydarzenie na skalę zdecydowanie więcej niż jednego sezonu, bowiem wymaga od artystki odrzucenia wszystkiego, co bezpiecznie zdystansowane, pozbawione ryzyka, możliwe do zagrania samym jedynie warsztatem. Rzecz jasna, rola Mary dowodzi, że Małgorzata Zawadzka warsztat ma gigantyczny, bez niego nie zrobiłaby dalszego kroku.
W „Pewnego długiego dnia” owych kroków jest bardzo wiele i na tym polega tajemnica spotkania aktorów Narodowego Starego Teatru z belgijskim inscenizatorem. Perceval wszystko, co mógłby zrobić siłą reżyserskiej wizji, włożył tym razem w zespół. Pracował z aktorkami i aktorami nad każdym emocjonalnym stanem, prześwietlał z nimi każde słowo, szukał tego, co słowa odkrywają, i tego, co kryje się pod ich powierzchnią. „Pewnego długiego dnia” nie piorunuje wrażeniem, jak jego najbardziej sztandarowe inscenizacje spoza Polski, ale można uznać krakowskie przedstawienie za szlachetną, niezwykłą w kontekście możliwości twórcy, próbę skromności, podjętą z szacunku dla pracy wszystkich wykonawców, współtwórców widowiska, oraz z potrzeby wyzwolenia z nich niezwyczajnej siły.
Roman Gancarczyk – aktor w każdym punkcie wybitny – rolą Jamesa przypomina, że jest skłonny do każdego ryzyka, w postaci zapijaczonego rodzinnego tyrana ucieka od grania zewnętrznych znaków alkoholizmu na rzecz ukazania, jak nałóg demoluje go od środka. Tyrone Gancarczyka jest brutalny, odpychający, ale w mgnieniach sekund godny współczucia. Aktor nadaje mu rys tragiczny, czyniąc z Jamesa upodloną wariację na temat Szekspirowskiego Leara, przesiąkniętego świadomością bezsensu egzystencji właściwą bohaterom Becketta.
Świetni są stłamszeni przez rodzinę Jamie Łukasza Stawarczyka i Edmund Mikołaja Kubackiego. Między wściekłością a rozpaczą pokazują, że klątwa rodu Tyrone’ów przechodzi z ojca na synów, sztafeta nie ma końca. Cathleen Pauliny Kondrak jest kimś więcej niż założył to autor (w dramacie to służąca, dbająca o dom bohaterów), dostała bowiem w przedstawieniu funkcję narratora. Wie więcej, zna koniec. Młoda aktorka interpretuje ten naddatek delikatnością tonu, jest na granicy uczestnictwa w świecie przedstawienia i pozostawania poza nim, wyciska ze swej obecności wszystko, co możliwe.
Luk Perceval mówi chętnie o swojej fascynacji Tadeuszem Kantorem, o tym, jak polski gigant wpłynął na jego wybór życiowej drogi. W swoich inscenizacjach podąża innym niż twórca Cricot 2 szlakiem, ale mam wrażenie, że ich teatry łączy jedno – poszukiwanie samej esencji ludzkiego doświadczenia. Było to widać w najważniejszych pracach Belga, a ostatnio w „3siostrach”. W „Pewnego długiego dnia” Perceval stawia kolejny krok, choć trochę myli trop. Jest bowiem w tym spektaklu w aktorach, na nich kieruje pełne światło, a potem nagle je gasi. Jeśli zagłada domu Tyrone’ów ma się wypełnić, musi to stać się w nas. Chyba że damy im szansę na nowe życie.