Bruscon albo pożegnanie
„Komediant”, reżyseria Andrzej Domalik, Teatr Narodowy w Warszawie
Wszystkich, którzy jak ja czekali na Jerzego Radziwiłowicza w roli Bruscona w „Komediancie” Thomasa Bernharda, zapewniam – było warto. Wielki aktor poszedł zupełnie inną drogą niż jego legendarni poprzednicy z Tadeuszem Łomnickim na czele. Stworzył przejmujący portret człowieka, który wydrążonymi oczami patrzy na odchodzenie swojego świata. Złamanego artysty, a dopiero potem tyrana terroryzującego bliskich.
Dla ludzi z mojego pokolenia, którzy widzieli Bruscona Łomnickiego, nie ma innego wyjścia. W przerwie spektaklu w Teatrze Narodowym spytałem przyjaciela, czy pamięta tamto przedstawienie Erwina Axera. Potwierdził, że nie tylko pamięta, ale ma przed oczami konkretne z niego sceny. Był rok 1990, czerwiec dokładnie, nie miałem jeszcze osiemnastu lat, ale dokładnie wiedziałem, czym się w życiu będę zajmował. „Komediant” w Teatrze Współczesnym w Warszawie to nie była szeregowa premiera - na scenę przy Mokotowskiej powracał przecież po latach Erwin Axer, spotykając się z Tadeuszem Łomnickim. Ich wspólnej historii nie ma sensu przypominać, dość powiedzieć, iż ten „Komediant” musiał obrosnąć dodatkowymi znaczeniami. Dla Łomnickiego Bruscon z dramatu Thomasa Bernharda okazał się ostatnią ukończoną rolą w teatrze żywego planu, choć oczywiście wówczas nie myślał o niej w charakterze testamentu. Zamknął w niej jednak własne rozważania o teatrze i aktorstwie, uwypuklając w postaci rysy demiurga, genialnego potwora, tyrana, za nic mającego zewnętrzne ograniczenia. Jego wykrzywiona grymasem twarz ostrym klinem wbijała się w pamięć. Po Łomnickim Bruscona grało kilku istotnych artystów, zapamiętałem choćby młodszego niż zakłada oryginał, kipiącego wściekłością Ryszarda Dolińskiego ze spektaklu Białostockiego Teatru Lalek. Jednak „Komediant” to był Tadeusz Łomnicki – nieusuwalny punkt odniesienia.
Czasem, bardzo rzadko, oglądam ważnych aktorów i widzę w nich ślad Łomnickiego, wyraźny, a innym razem ledwie dostrzegalny. Tak było choćby wtedy, kiedy w „Sztuce intonacji” Tadeusza Słobodzianka z warszawskiego Teatru Dramatycznego na scenę wychodził Adam Ferency. Niegdysiejszy uczeń nawiązywał rozmowę ze swoim mistrzem. Budował postać wedle własnych nut, ale powidok Łomnickiego był w niej nie do pominięcia. Po śmierci legendarnego odtwórcy Artura Ui nikt nie zajął jego miejsca. Niejako podzieliło je między sobą kilku największych. Szedłem więc na „Komedianta”, cieszyłem się na Jerzego Radziwiłowicza, ale myślałem i o Łomnickim. Bo mamy przecież zamiłowanie do nieoczywistych pojedynków po latach, szukamy chwil, kiedy jeden wielki aktor symbolicznie przejmie schedę po genialnym poprzedniku. Myślałem więc także o Łomnickim, a potem kompletnie przestałem o nim myśleć. Chłonąłem spektakl Andrzeja Domalika i kreację Radziwiłowicza. Ona nie potrzebuje jakichkolwiek zestawień, budowana z olbrzymiego warsztatu, wrażliwości i zwyklej ludzkiej mądrości wspaniałego artysty. W pełni osobna, autonomiczna.
Kiedy Łomnicki miał premierę „Komedianta”, Jerzy Radziwiłowicz pracował w krakowskim Starym Teatrze. Nie wiem, co w owym czasie próbował, ale niespełna rok później miał być Henrykiem w „Ślubie” Gombrowicza, tym, którym Jerzy Jarocki kończył swe wieloletnie zmagania z arcydramatem. On miał świadomość osiągnięcia celu, a ja widziałem w „Ślubie” Anno Domini 1991 czystą doskonałość. I nic do dziś w tej kwestii się nie zmieniło. Radziwiłowicz pracował w Starym z najważniejszymi reżyserami, przede wszystkim Jarockim właśnie i Andrzejem Wajdą. Był Myszkinem w jego „Nastazji Filipownej” i Raskolnikowem w „Zbrodni i karze”. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że jakimś fatalnym zbiegiem okoliczności nie zdążyłem na „Portret” Mrożka w inscenizacji Jarockiego. Radziwiłowicz był tam Bartodziejem, Jerzy Trela Anatolem. Oglądam zdjęcia z tego przedstawienia i przechodzą mnie dreszcze.
Piszę o tym przy okazji „Komedianta”, bo Jerzy Radziwiłowicz jest jednym z tych artystów – mogę policzyć ich na palcach jednej ręki – co zbudowali moją teatralną świadomość. Trudno mi zliczyć jego role w teatrze Jerzego Grzegorzewskiego, te już z Narodowego, ale wymieńmy tylko jedną – Kalibana w „Morzu i zwierciadle” Wystana Hugh Audena. Pierwsza część arcydzieła to było pożegnanie Prospera (Jerzy Trela), wypełnione nostalgią, ale mocno ironiczne. Rozstanie z Arielem (Beata Fudalej), ciemnienie wszystkich malowideł. Potem już scenę brał we władanie on i rozpoczynał wściekły monolog – rozliczenie ze światem, teatrem, aktorstwem i własnym losem odrzutka. Patrzyło się na Radziwiłowicza z otwartymi ustami, że tak w ogóle można, że taka skala, taka przenikliwość, poczucie humoru. Nie da się porównywać „Komedianta” z „Morzem i zwierciadłem” ani Bruscona z Kalibanem. Inne barwy, emocje, inny czas i w gruncie rzeczy całkiem inny teatr. A jednak – tak myślę – nie byłoby Bruscona bez Kalibana sprzed lat. Tyle że dzisiaj opiera Radziwiłowicz swe aktorstwo na redukcji, zagląda w siebie, jeszcze bardziej niż wówczas woli piano od forte.
Wchodzi na Scenę przy Wierzbowej wolno, opierając się o lasce. Ubrany gustownie, szary garnitur, szalik. Obrzuca wzrokiem izbę, w oczach ma mieszaninę obrzydzenia i gorzkiej świadomości swego położenia. „Jakbym to przeczuwał” – pierwsza fraza dramatu Bernharda wybrzmiewa gorzko, głucho, nieubłaganie. Bruscon Radziwiłowicza z rzadka wybucha wściekłością, bo swą rozpacz kieruje w siebie. Przyjeżdża do koszmarnego Utzbach z poczuciem, że tu się wszystko skończy. Jego świat, gdzie kiedyś święcił tryumfy, jego teatr, co przecież naprawdę był całym światem. Przepytuje Właściciela Gospody (Arkadiusz Janiczek) jakby czekał na same najgorsze odpowiedzi. Ultimatum „wyłączenie świateł awaryjnych albo nie gramy” traktuje jak ostatnią deskę ratunku. Nie zagrają, zostanie wciąż tym samym wielkim Brusconem, znajdzie sposób, by przedłużyć agonię.
Sztuka Bernharda prowokuje do pytania, kim jest tytułowy bohater. Kiepskim czy niezłym aktorem, żałosnym tyranem, co uzurpuje sobie prawo do wielkości i zapatrzonym w siebie kabotynem, czy zasługuje jedynie na śmiech i potępienie, a może jednak warto dać mu odrobinę współczucia? Radziwiłowicz z Domalikiem odpowiadają na te pytania półgłosem, sami do końca nie wyzbywają się wątpliwości, idąc wbrew stereotypowi czytania dramatu i głównej postaci.
Bruscon z Narodowego aktorem jest chyba całkiem dobrym, nie nadużywa histerii, wcale tak bardzo nie oddaje się pozornie efektownym szarżom. W swą sztukę „Koło Historii” wierzy, traktuje ją śmiertelnie poważnie, choć bezsens własnej egzystencji przekłuwa czasem wisielczym humorem rodem z Becketta. Mimo to można powiedzieć o nim słowami Gombrowicza ze „Ślubu”, że jest „przeokropnie smutny”. Dawno podporządkował sobie rodzinę, ale dziś jego codzienna przemoc nie daje mu już prawie nic. Wynika raczej z bezsilności, przerażenia światem i sobą. Tyle że ów komediant to człowiek inteligentny, dostał w kość i wyciągnął z tego wnioski. Wie, że szept rani bardziej niż krzyk, dlatego polecenia wydaje cicho, raz tylko o wiele za mocno ściśnie córki (Zuzanna Saporznikow) albo bez satysfakcji wykpi syna (Hubert Łapacz). Nie daje mu ulgi i wcale nie czyni okrucieństwa mniej okrutnym. Sprawia natomiast, iż Jerzy Radziwiłowicz trzyma Bruscona jak najdalej od jednoznaczności.
Wie, że bohater ten nie ma szans na rozgrzeszenie, ale przynajmniej ja wstrzymam się przed ostatecznym jego potępieniem. Radziwiłowicz stroni od spektakularnych wybuchów, jakimi swą kreację szpikował Łomnicki. Kieruje swą uwagę nie ku światu, ale ku samemu Brusconowi. Buduje krok po kroku groteskowe studium wewnętrznego rozpadu aktora, umieranie świata staje się tylko jego pochodną. Poroże czarnego jelenia na ścianie oberży ciemnieje ze starości, ale nie ono jedno traci barwy.
Wielka, choć na wskroś powściągliwa kreacja Jerzego Radziwiłowicza nie powstała w próżni. Nie byłoby jej dyskretnej reżyserii Andrzeja Domalika, umiejętnie rozkładającego akcenty w relacjach między postaciami, przestronnej, a mimo to przytłaczającej scenografii Jagny Janickiej, a przede wszystkim bez pozostałych wykonawców. Rzecz jasna pozostają w tle, ale to do nich mówi i z nimi żyje Bruscon z Narodowego. Arkadiusz Janiczek w samym słuchaniu i w wyrazie twarzy zawiera prostą siłę Właściciela Gospody, udowadniając, jak niewiele potrzebuje, by zbudować intensywną sceniczną obecność. Jego żona (Kinga Ilgner) ma ledwie kilka błysków, ale je wykorzystuje. Zuzanna Saporznikow całą egzystencję Sary zamyka w oczach w chwili, gdy pojawiają się w nic łzy. Debiutujący w roli Ferruccia Hubert Łapacz już dziś jest bardzo plastycznym aktorem. Lepiony przez Bruscona wyłamuje się z malowanego przez niego obrazu. Aleksandra Justa jako żona Bruscona jest jak dziwna marioneta, dawno niezdolna do prawdziwego życia.
Końcem jest zastygnięcie. Nic się nie da zrobić. Bruscon i jego świat powoli odchodzą, trwa umieranie. „Komediant” z Narodowego i wielka rola Jerzego Radziwiłowicza mocno przypominają, że teatr jest albo przynajmniej bywa bardzo poważną sprawą.