Varia

Ludzie wyraźni

Fot. Dobrosława DrzewieckaFot. Dobrosława Drzewiecka
Teatr otwartych drzwi 2025 – notatka piąta

Na festiwalu Open The Door chodzi o teatr oczywiście – i świetnego teatru mamy tu bardzo dużo – ale też bardzo często o zdecydowanie więcej. Argentyński artysta Tiziano Cruz w spektaklu manifeście „Wayqeycuna” przenosi nas daleko w Andy do swojej wspólnoty, byśmy spojrzeli na jej tradycję i dziedzictwo, słuchając opowieści matki, siostry, ojca. Aktorzy Olsztyńskiego Teatru Głuchych też mają dla nas manifest. W spektaklu „Moje ręce krzyczą” dają nam cenną lekcję innego, fascynującego języka, dzielą się własną siłą, pełnym jasności spojrzeniem i uśmiechem, wreszcie dystansem wobec samych siebie i poczuciem humoru. Wszystko po to, abyśmy zobaczyli ich wyraźniej albo w ogóle dostrzegli. W codziennym biegu wcale to nie jest oczywiste.

Jedno trzeba powiedzieć od razu – artyści z Olsztyńskiego Teatru Głuchych są po jasnej stronie mocy i moc jest z nimi. Nie znam Polskiego Języka Migowego, w którym grany jest spektakl „Moje ręce krzyczą”, a wydawało mi się, że prawie wszystko rozumiem. Poza tym nie słowa były tu najważniejsze, ale mocne temperamenty wykonawców, ich wyrazista ekspresja, sposób, w jaki zagarniają dla siebie całą scenę. Patrzyłem na to, słuchałem głosu reżyserki Natalii Świniarskiej, na żywo tłumaczącej przedstawienie z taką swadą, że czyniła z tego osobny performance i przypominało mi się całkiem inne widowisko. Dokładniej zaś mówiąc jego finał – ostatnią sekwencję „Triumfu woli” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w krakowskim Narodowym Starym Teatrze, gdy cały zespół chwyta za instrumenty, aby wspólnie wykonać hymn „There is Power in the Union” napisany ponad wiek temu przez Joe Hilla, a potem śpiewany przez wielu, genialnie choćby przez Billy’ego Bragga. Nie było wtedy na widowni kogokolwiek, kto pozostałby na miejscu, nagle znaleźliśmy się na rockowym koncercie, niesieni energią tamtego wykonania wspaniałego songu.

Coś podobnego czułem, oglądając Małgorzatę Mickiewicz, Aleksandrę Lipską i Mateusza Kłoskowskiego. Rzecz jasna, spektakl jest diametralnie odmienny, skala drobna, wymiar kameralny. A jednak było w nim miejsce nawet na muzykę, bo Głusi słyszą ją, tyle że inaczej, przez kości, przez cały organizm. Stąd fragment z rapowaniem, wyjątkowo w spektaklu wyrazisty.

W „Moje ręce krzyczą” nie znajdziecie ani sekundy proszenia o współczucie, skargi na własny los, próżno tu szukać nawet śladu nut podejrzanego sentymentalizmu. Wychodzi na scenę troje ludzi mocnych i w każdym calu wyrazistych, by wprost i bez szukania niepotrzebnej poprawności opowiedzieć o swoim języku, własnej tożsamości i kulturze, o tym, gdzie przynależą i dlaczego czerpią z tego siłę. Olsztyńskie przedstawienie zbudowane jest na bazie piętnastu wywiadów z osobami Głuchymi, w ich historiach skupiają się jak w soczewce doświadczenia wielu członków tej społeczności. Podczas dyskusji po przedstawieniu bodaj Mateusz Kłoskowski powiedział, że ich bliskość z jego własnymi przeżyciami wręcz go poraziła, sprawiła, że musiał odłożyć scenariusz, aby choć spróbować nabrać odrobinę dystansu.

Trudno się temu dziwić, bo opowiadane w spektaklu relacje układają się w manifest siły Głuchych, ale też pokazują mechanizmy opresji, jakimi poddawani są w szkole, a czasem i we własnych rodzinach. Wstrząsający jest fragment o szkole właśnie, gdzie zabraniano migania, nauczycielka wprost podkreślała, że ten sposób komunikacji z uczniami nie należy do jej obowiązków. Dlatego dzieci migały pod ławkami, co przywiodło mi na myśl własne szkolne chłopackie przygody.

Polski Język Migowy to nasze światło – mówią Głusi w przedstawieniu „Moje ręce krzyczą”. Akcentują dumę z przynależności do wspólnoty Głuchych, podkreślają to, co najprostsze i najbardziej znaczące: wielu i wiele z nich urodziło się Głuchymi, dlatego ich kosmosem jest cisza. Innego nie znają, w tym czują się bezpiecznie do chwili, gdy im się tego nie odbierze. Dlatego chcą wpisania Polskiego Języka Migowego do Konstytucji i żądają, by traktować ich na prawach mniejszości. Jak Ślązaków, Kaszubów – ze wszystkimi konsekwencjami. Legendarny już założyciel Olsztyńskiej Pantomimy Głuchych, nieżyjący już Bohdan Głuszczak mawiał, że miarą ich zwycięstwa jest chwila, gdy są traktowani wyłącznie w kategoriach artystycznych, gdy traci znaczenie, że są Głusi. Tak dzieje się w przedstawieniu „Moje ręce krzyczą” z delikatnością i siłą wyreżyserowanym przez Natalię Świniarską. I jeszcze jedno – aktorzy mówią w nim, że chcą być wyraźni. Są. Bardzo. Bardzo. Bardzo.

O widzialność dla siebie i swojego świata walczy też Tiziano Cruz w spektaklu „„Wayqeycuna”. „Wayqeycuna” to polsku „Moi bracia” i właśnie o nich mówi i śpiewa wspaniały artysta z północnej Argentyny. Jego solowy performance, pozbawiony estetycznych ozdobników, surowy jak krajobraz Andów, skąd pochodzi, przedstawia losy tamtejszych społeczności małych wsi, od dekad zmagających się z cywilizacyjnym wykluczeniem. W swojej opowieści Tiziano Cruz przedstawia korzenie owych małych wspólnot, włączając w nią losy swych najbliższych. Nie można jednak przykładać do „Wayqeycuna” miar teatru dokumentalnego. Prawda miesza się tu z metaforą i symbolem, zapis prawdziwych zdarzeń z syntezą tego, co zasłyszane z ust innych sióstr i braci. Tak czy inaczej solo Tiziano Cruza działa. Trudno w jego przypadku mówić o tradycyjnie pojmowanym aktorstwie, raczej o sugestywnym słownym przekazie, którego kulminacją staje się przejmująca pieśń. Wszystko prowadzi zaś do podzielenia się jedzeniem, m.in. chlebem, upieczonym przez Tiziano wraz z ochotnikami podczas poprzedzających seans warsztatów.

Podzielić się chlebem, historią i wrażliwością – tyle mogę – zdaje się mówić argentyński twórca. To jednak bardzo dużo. Zostanie z nami dłużej niż samo przedstawienie.



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image