Wstrząsający monodram Agnieszki Przepiórskiej „Ocalone” oglądam na festiwalu Open The Door w Katowicach po raz trzeci. Premiera zmiażdżyła mnie doszczętnie, wychodziłem z budynku warszawskiej PAST-y z poczuciem, że głębiej w teatrze w doznanie ludzkiego cierpienia wejść już bardzo trudno. Potem był jeszcze pokaz w Krakowie na Boskiej Komedii, cały czas przymierzałem się do pisania, ale rezygnowałem, niezdolny, by próbować znaleźć słowa. Festiwalowy bieg niejako zmusza, by stanąć do szeregu i próbować to zrobić, chcąc oddać cokolwiek Przepiórskiej i Mai Kleczewskiej, która nadała spektaklowi ostateczny kształt.
Fascynujące jest słuchać, jak Agnieszka Przepiórska opowiada o bohaterkach swoich monodramów. O tym, jak najpierw intensywnie o nich myśli, oswaja otaczające je światy, bada powiązania, szuka właściwej drogi, by je poznać. Potem zaś – to powtarza się w słowach aktorki – to one zaczynają mówić przez nią. Mniej ważne stają się zawodowe sposoby, metody pracy, reżyserskie podpowiedzi. Po katowickim seansie „Ocalonych” wspominała Agnieszka, że bardzo mało rozmawiały z Mają Kleczewską o teatrze, o graniu, o technice. Wszystko zdominowało świadectwo ofiar warszawskiego Zieleniaka, poczucie, że nie ma tu miejsca na jakiekolwiek gry z publicznością. Każda fraza okaże się tu niewystarczająca, ale to co robi Przepiórska na scenie ściśle łączy się w mojej głowie ze słynnym zdaniem Tadeusza Kantora, mawiającego, iż do teatru nie wchodzi się bezkarnie. Myślał o widzach, by przygotowali się na dotkliwość przeżyć, ale coś na ten temat powiedzieliby przecież również ludzie z jego zespołu.
Mam zatem pewność, że Agnieszka Przepiórska również nie wchodzi do teatru bezkarnie. Jest aktorką, ma fantastyczny warsztat i nie waha się go używać, ale swe role – a tę przede wszystkim – wyrywa ze swej głowy, ciała, serca.
Tak było wcześniej z Zuzanna Ginczanką, z Simoną Kossak, Anną Walentynowicz, Wisławą Szymborską, tak musi być z ociemniałą Jadwigą Stańczakówą, którą gra w najnowszym przedstawieniu. Tak było niewątpliwie z Barbarą Sadowską najpierw opłakującą zamordowanego syna Grzegorza Przemyka, a potem wypowiadającą wojnę „ludziom o miedzianych czołach” we wspaniałym spektaklu „W maju się nie umiera” wyreżyserowanym przez Annę Gryszkównę według tekstu Piotra Rowickiego. Jednak w tych wszystkich pracach w sukurs aktorce szły postacie prawdziwe, obecne we własnych dziełach, biografiach, anegdotach przytaczanych przez przyjaciół. Należą do historii oraz do historii kultury, a więc zostały mniej lub bardziej rozpoznane, a nawet – czasem na swe nieszczęście – oswojone.
W „Ocalonych” jest diametralnie inaczej. W centrum świata staje Ona, Irenka K. z ulicy Opaczewskiej na warszawskiej Ochocie. Ona i jej rozdzierający, a za chwilę bezgłośny krzyk.
Zapraszają ją do mównicy, za chwilę ma odsłonić pomnik ofiar Zieleniaka i pierwszy raz opowiedzieć o tym, co się zdarzyło. Wchodzi w kusym, choć schludnym płaszczyku, jej ciałem wstrząsają dreszcze, głos drży, ręce nie są w stanie utrzymać kartek. Irenka ma w sobie tamtą siebie, ale dziś jest kobietą po dziewięćdziesiątce. Zamknęła w sobie jak w ciężkiej skrzyni własne cierpienie, jakby wierzyła, że da się w miarę normalnie przeżyć życie poza nim, obok niego. Że da się je zagłuszyć pozorowaną normalnością, udawanym zapomnieniem. Nie da się. Nie jeśli trzeba było przeżyć piekło.
W poprzednich przedstawieniach pod kierunkiem Gryszkówny, a wcześniej Piotra Ratajczaka, Przepiórska uderzała w najwyższe emocjonalne tomy, odważnie mierzyła się ze swymi bohaterkami, zderzała siebie i nas z nimi, nie szukając dróg pocieszenia. Mimo to jednak jej monodramy trzymały się jasno wyznaczonych zapisem faktów ram, odnajdywały się w zamkniętej strukturze opowieści, przez co zdawały się nam łatwiejsze do okiełznania, zdolne, by je objąć kluczem biografii, a zatem – przy wszystkich wyzwaniach – stawały się możliwe do oswojenia. W „Ocalonych” Przepiórska, Kleczewska oraz autor tekstu Piotr Rowicki każą nam przełknąć ekstrakt cierpienia, samą esencję bólu. I nie ułatwią nam zadania.
Na Zieleniaku podczas powstania warszawskiego oddziały SS RONA, wśród których przeważali uciekinierzy z Armii Czerwonej gromadziły kobiety i dziewczynki, by je wielokrotnie gwałcić, a potem w większości zabić. Pijani wódką pitą wprost z baniaków zgotowali im piekło. Przez całe lata Zieleniak był wypieraną traumę, plamą w zbiorowej pamięci. W jednej z najmocniejszych sekwencji spektaklu matka Ireny zaprzecza jej relacji, próbuje zastąpić ją inną, łatwiejszą do zaakceptowania, a tę prawdziwą przykryć wiecznym milczeniem. Piotr Rowicki pisząc postać Irenki z odłamków i fragmentów, z urwanych śladów ofiar Zieleniaka, próbuję zrekonstruować doświadczenie tysięcy ofiar. Irenka K. z Opaczewskiej – Agnieszka Przepiórska – mówi w imieniu wszystkich, oddaje im głos.
„Ocalone” są doznaniem ekstremalnym, Maja Kleczewska prowadzi przez nie swą Aktorkę, dając jej poczucie bezpieczeństwa, ale każe dotykać strun, jakie w teatrze zazwyczaj pozostają nieporuszone. To nie jest godzina, po której wychodzi się bez szwanku, ale zaproszenie do udziału we wspólnym apelu za zmarłe, wybrzmiewającym w finale z ostateczną prostotą, w nieustannym krzyku oprawców i ofiar, a końcu w śmiertelnej, choć krzyczącej ciszy, co w rzadkich chwilach zalega nad placem i nad całym miastem. To są momenty najbardziej przejmujące, na nie pracuje szarpiąca nerwy muzyka Cezarego Duchnowskiego oraz wizualizacje Krzysztofa Garbaczewskiego, rozpięte między dokumentem, klasycznymi obrazami a rozszczepiającymi się metamorfozami jak z horroru.
To nie jest recenzja, ledwie notatka, kilka wrażeń, co nie oddają nawet w procencie skali przeżycia, jakie niosą „Ocalone”. Podczas spotkania z katowicką publicznością Agnieszka Przepiórska powtarzała kilka razy, że grając „Ocalone” czuje, że jest na służbie, bo tyle może zrobić. Zostaje tylko jedno – bardzo Agnieszce za tę służbę podziękować.
Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.
Email:
kontakt@jacekwakar.pl