Kolak gra Bernharda
Na marginesie „Placu Bohaterów” w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku
W dramacie Thomasa Bernharda protagonistą jest brat zmarłego profesora. W gdańskim „Placu Bohaterów” w reżyserii Franciszka Szumińskiego Robert stał się Anną, co w najmniejszym stopniu nie zaszkodziło sztuce austriackiego pisarza. Nie mogło, skoro Annę Schuster gra Dorota Kolak – wstrząsająco, z rzadką ostrością, nieubłaganą pewnością w rzucanych oskarżeniach, a przy tym z rezygnacją kogoś, kto ma świadomość własnej klęski. Suchym głosem i z suchymi oczami.
Tadeusz Nyczek napisał w którymś z tekstów bodaj ze zbioru „Rozbite lustro” o zasadzie poszczególności. Wybitny niegdyś krytyk, człowiek wielu profesji, niezwykłej mądrości i dystansu wobec siebie i świata, jeden z moich mentorów nie tylko w zawodzie, stwierdził, że zamiast oceniać krok po kroku każde przedstawienie nawet wtedy, gdy tak bardzo nie ma się na to ochoty, lepiej skupić na jednej sprawie, za to we własnym rozumieniu najważniejszej. Może to być coś spektakularnego, wziętego z pierwszego planu, a może też i drobiazg, wyłuskany z tła, nawet ledwie dostrzegalny. Im jestem starszy i więcej spektakli mam we swojej kartotece, tym bliższy jest mi punkt widzenia Nyczka. Skoro nikt już nie oczekuje od krytyków pisanej recenzjami kroniki teatralnych zdarzeń, coraz częściej łapię się na myśli, że często zwyczajnie nie warto dzielić włosa na czworo, dowodzić, co się w spektaklu udało, a co nie i dlaczego tego drugiego jest więcej. Nie warto punktować reżysera ani innych twórców za to, że gdzieś po drodze pobłądzili albo zmarnowali potencjał wystawianego dzieła. W teatrze szukam ludzi i zdarzeń, które zatrzymają uwagę, przyspieszą puls, każą zapomnieć o wszystkim. Gdy to znajduję, wolę pochylić się jedynie nad tym jednym elementem większej całości niż skrupulatnie analizować ją centymetr po centymetrze. Bardziej to dla mnie zajmujące i inspirujące.
„Plac Bohaterów” Thomasa Bernharda znamy z kilku polskich inscenizacji, ale zdecydowanie najbardziej wbiło się w naszą świadomość przedstawienie widziane na kilku festiwalach, nie nasze, a jednak trochę nasze, bo przygotowane przez polskich twórców. Myślę oczywiście o spektaklu Teatru Narodowego w Wilnie, wyreżyserowanym przez Krystiana Lupę, wspieranego przez zespół stałych współpracowników. Fenomenalną rolę Roberta Schustera, brata zmarłego profesora, stworzył w nim Valentinas Masalskis, a mnie na widowni przypomnieli się najwięksi giganci aktorstwa z Tadeuszem Łomnickim i Zbigniewem Zapasiewiczem (może on nawet bardziej) na czele. Złowroga siła wizji Lupy szła ramię w ramię z oskarżeniem formułowanym przez autora, tworząc wręcz namacalną diagnozę odradzających się fundamentalizmów, po siedmiu latach od wileńskiej premiery odczuwaną jak spełniające się na naszych oczach proroctwo.
W Teatrze Wybrzeże partię Roberta Schustera przejęła Dorota Kolak, na scenie stając się Anną Schuster, siostrą zmarłego profesora. Poskutkowało to kilkoma innymi zmianami na mapie postaci, ale jeżeli ktoś nie zna oryginału, może niczego nie dostrzec, adaptacja przebiegła gładko, dramaturgiczne akcenty rozłożono spójnie i zrozumiale, na moje oko utwór nie stracił na tych przetasowaniach niczego. Co najważniejsze zaś decyzja reżysera Franciszka Szumińskiego wydaje się absolutnie oczywista – skoro w zespole jest Dorota Kolak i można zaproponować jej taką partię, nie wolno nie spróbować. Tym bardziej, że aktorka ma w sobie więcej niż wszystko, by w profesor Schuster się wcielić. Odwagę podejmowania zadań ekstremalnie trudnych, zdolność do redukcji, polegającą na destylowaniu z roli samej esencji, przynależną wyłącznie największym wiedzę, jak aplikować słowa, by działały najmocniej przy rezygnacji z jakichkolwiek ornamentów. Nie przypominam sobie, bym ją o to pytał, ale za kryterium zawodowego zwycięstwa uważa chyba Kolak skuteczność w roli. Jeśli wybrzmiewa myśl autora, wzbogacona o to, co od siebie może dać aktorka, zważając, by nie powiedzieć o słowo za dużo, jest jak miało być. Widzowie, a wśród nich krytycy, w zachwytach idą dalej. A ona zachowuje powściągliwość. Zdarzało mi słyszeć od artystki, że jakąś rolę, spektakl, film ma za dla siebie ważne, ale nigdy nie padło słowo oceny własnej pracy. Szczególnie, gdy była mowa o sukcesach. Porażki Dorota Kolak punktuje znacznie chętniej…
Nie oznacza to, że aktorka nie zna własnej skali. Mówiła kiedyś, że najchętniej zagrałaby Ryszarda III i jest w tym coś symtomatycznego. Dorotę Kolak pociągają bowiem postacie najbardziej od niej odlegle, takie, do których na starcie najtrudniejszy ma dostęp. Wyciągam z pamięci kilka kreacji aktorki, jakie najbardziej lubię. To Alexandra del Lago w „Słodkim ptaku młodości” Williamsa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, zapijaczona, nadużywająca leków aktorka, na dnie znajdująca siłę, by jednak jeszcze raz wstać, znowu podjąć walkę, Marta z „Kto się boi Virginii Woolf?” Albee’ego znów w inscenizacji Wiśniewskiego, raniąca męża (wspaniały Mirosław Baka), ale bardziej siebie, umarła za życia, co widać w jej pustych, chociaż przerażonych oczach. Inna jest Raniewska z „Wiśniowego sadu” przygotowanego przez Annę Augustynowicz, żadna tam diwa w odchodzącym świecie namalowanym przez Czechowa, ale tego świata nieusuwalna barwa, jego czerń, a przy tym nieusuwalna siła zespołu gdańskiego Wybrzeża, ale taka, co nie chce i nie musi zawsze być na pierwszym planie, satysfakcję czerpiąc z wzajemnego partnerowania.
Wymieniam te trzy prace, choć przecież mógłbym niemal w nieskończoność żonglować tytułami. Czy ze scen Wybrzeża (choćby wstrząsająca Hekabe z „Trojanek” Eurypidesa w inscenizacji Jana Klaty), czy z warszawskiego Nowego Teatru, bo przyjeżdżając regularnie, raz na jakiś czas, aktorka już znalazła w zespole Krzysztofa Warlikowskiego miejsce dla siebie. A co zrobić z kinem, gdzie Dorota Kolak obecna jest przez ostatnie półtorej dekady bardzo intensywnie, zwykle na drugim planie, a przecież prawie zawsze daje filmom ze swym udziałem nowy smak? Wystarczy spojrzeć na role najważniejsze – w filmach Tomasza Wasilewskiego „Zjednoczone stany miłości” oraz „Głupcy” i u Kingi Dębskiej w „Zabawie, zabawie”, choć ten ostatni cenię zdecydowanie mniej. Nie dotyczy to jednak występu Kolak, bowiem jak zawsze ma w sobie pełne oddanie zadaniu, wchodzi w głęboką relację z bohaterką, nie usprawiedliwia jej, lecz szuka motywów postępowania. Istotni są w tym względzie „Głupcy”, w których zagrała chyba najtrudniejszą, najbardziej wyczerpującą dotychczasowa rolę. Weszła w nią całą sobą, bez wentylu bezpieczeństwa, ponosząc pełne ryzyko i płacąc ogromną emocjonalną cenę. Film Wasilewskiego przyjęto słabo, zaciążyła nad nim przeestetyzowana forma, nie wszystkie scenariuszowe ekstrema znalazły na ekranie wytłumaczenie. Mimo to jednak nie potrafię skreślić „Głupców” jak niektórzy. Zbyt duży mam szacunek dla ryzyka, jakie poważył się Wasilewski, nawet jeżeli na koniec poniósł porażkę. W kraju, gdzie - przynajmniej ostatnimi czasy - dominuje kino bez kantów i w cenie są artystowskie wydmuszki, to wcale nie jest oczywiste. Rola Doroty Kolak z kolei jest jej filmowym tour de force – absolutnie nie do zlekceważenia.
Aktorka z upodobaniem bada ciemne strony swych bohaterek, a przecież trudno znaleźć w tym świecie kogoś, kto wyraźniej wyznacza granicę między iluzją a rzeczywistością. Kolak wchodzi głęboko w grane przez siebie postaci, ale potem wraca do życia. Jej sztuka bywa niebezpieczna, bo ogromną ma siłę oddziaływania, jednak aktorce nie grozi rozdwojenie jaźni. Bo przecież umie i lubi grać w komediach, bawi się filmowymi epizodami lekkiej wagi, w serialach bywa najbardziej charakterystyczna z obsady. Przyznam się szeptem, że wielką frajdę sprawiła mi jej szalona ciotka z młodzieżowego obrazu „Za duży na bajki” Kristoffera Rusa. W ogóle historia Waldiego Mocarnego Pierwszego to jeden z moich ulubionych polskich filmów ostatnich miesięcy.
Miało być o pani Schuster, tymczasem tekst rozrósł się w impresję o wielkiej aktorce, fragmentaryczny portret Doroty Kolak. Na koniec wróćmy jednak do „Placu Bohaterów”. Jak Kolak gra Bernharda? Z olbrzymią siłą wypowiadanych przy otwartej przyłbicy oskarżeń. Zdając sobie sprawę, że wiele diagnoz formułowanych przez pisarza pod adresem znienawidzonej przez niego Austrii, staje się faktem tu i teraz, w Polsce, przy aprobacie decydentów. I nikt z tym w sumie nie ma większego problemu. Nie dbając o to, że padają słowa straszne, bo to jest aktorka, która rozumie każdą wypowiadaną sylabę, dlatego czytelnie rozkłada akcenty w partyturze. Gdy trzeba uderza mocniej, po czym na chwilę gra piano. Prosta szara sukienka, włosy upięte z tyłu, sylwetka ciężko wsparta o wysoką laskę. Profesor Schuster Doroty Kolak niczego już nie chce, nic nie musi, prawie wszystko wie, dawno wyzbyła się złudzeń. Jej bierność bierze się z wyboru, a nie konieczności, a on wypływa z rezygnacji. Brat Anny, o którym nieustannie mówi się w sztuce Bernharda, popełnił samobójstwo, skacząc z okna na Plac Bohaterów. Kiedyś rozentuzjazmowany tłum jazgotem i krzykami intronizował tam Hitlera, dziś również słychać stąd pomruki narastającej wściekłości. Nie ma co się oszukiwać, prędzej czy później historia się powtórzy, przyjdzie nieuchronne. Profesor Schuster tego nie przeczuwa, ona to wie, dlatego trochę chyba zazdrości bratu jego ostatecznego kroku. Sama przynajmniej na razie nie znajduje w sobie wystarczającej odwagi.
Dorota Kolak gra Annę Schuster suchym głosem i z suchymi oczami. Buduje postać kobiety, której zabrakło łez albo nigdy nie potrafiła płakać nad sobą, kimkolwiek innym, światem. Nieubłaganie, z pozoru jednostajnie, a mimo to stopniując napięcie aż do jednego, dwóch wybuchów wściekłości, gdy nie da się już inaczej, bo niemożność zabiera ostatnie resztki poczucia sensu egzystencji. W tej postaci nie da się chyba bardziej dotkliwie.
„Plac Bohaterów” w Teatrze Wybrzeże – spektakl, a w nim taka Poszczególność.