Blisko, coraz bliżej
Na marginesie monodramu Agnieszki Przepiórskiej „W maju się nie umiera”
Agnieszka Przepiórska pozostaje sobą, a jednocześnie staje się Barbarą Sadowską, pozwala jej wypełnić siebie, przygarnia jej emocje i najbardziej skrajne uczucia. Jest w niej coś z pani Rollison z „Dziadów” Mickiewicza i coś z Antygony Sofoklesa, która nie zgadza się na dyktat Kreonów o miedzianych czołach, za nic mających łzy wszystkich matek świata. Niewielki spektakl Przepiórskiej wyreżyserowany przez Annę Gryszkównę jest jak msza za osieroconą przez zabójców Grzegorza Przemyka kobietę.
Zanim o nowym monodramie Agnieszki Przepiórskiej, słowo o całkiem innej aktorce, którą przypomniał mi spektakl „W maju się nie umiera”. Wzrusza mnie zawsze, gdy Maja Komorowska opowiada, że Winnie w „Szczęśliwych dniach” Samuela Becketta (przedstawienie nie schodzi z afisza warszawskiego Teatru Dramatycznego od lat niemalże dwudziestu ośmiu) za każdym razem gra w intencji kogoś, kto – jak wie albo przypuszcza – tego potrzebuje. Pierwszy akt za tego, drugi za innego człowieka. Mówiła kiedyś Komorowska słowami Marii z „Wymazywania” Thomasa Bernharda w arcydzielnym przedstawieniu Krystiana Lupy, że „nie można pisać samym bólem”. Zakopaną najpierw do piersi, a potem po samą szyję Winnie też wypełniła desperacką jasnością wbrew wszystkiemu. I za każdym razem darowywała ją nam na widowni i jeszcze komuś szczególnie.
Przypomniałem sobie o wielkiej aktorce, bo to ktoś w myśleniu o świecie i teatrze szczególnie mi bliski, gdy oglądałem monodram Agnieszki Przepiórskiej o Barbarze Sadowskiej. Z Agnieszką sprawa również jest wyjątkowa. Zawsze miałem ją za niespokojnego ducha, artystkę ciągle w drodze – dosłownie i w przenośni. Jej dorobku z czasów, gdy u swych początków na dłużej zakotwiczyła w Wałbrzychu, właściwie nie znam. Zapewne widziałem ją w „Był sobie POLAK POLAK POLAK i diabeł”, ale nie należałem do apologetów ówczesnych inscenizacji duetu Strzępka – Demirski, więc i ta nie zrobiła na mnie wrażenia. Potem przyszedł czas licznych wspólnych działań z Piotrem Ratajczakiem, ale nadążyć za nimi nie było łatwo, bo jednego dnia byli w Koszalinie, a nazajutrz na przykład w Bielsku-Białej. Z Ratajczakiem zaczęła Przepiórska swój teatr jednej aktorki, realizując trzy teksty Piotra Rowickiego. „I będą święta”, „Tato nie wraca”, „Wojna to tylko kwiat” ułożyły się w tryptyk o dziewczynie na skraju załamania nerwowego, która na naszych oczach staje się przedwcześnie doświadczoną kobietą po przejściach nie do wymazania. Zapamiętałem z tamtych wieczorów mocne, jasne spojrzenie Przepiórskiej, coś, co nazwałbym dobrą hardością jej bohaterek, gotowych do ostrego starcia z rzeczywistością, przynajmniej próby narzucenia jej własnych warunków gry. Mają to również postaci grane przez aktorkę na jej obecnym etapie jednoosobowego teatru.
Warszawski czas Przepiórskiej naznaczył gigantyczny sukces Pożaru w Burdelu, którego była jednym z symboli. W nie policzę ilu widowiskach wcielała się wiadomo w HGW, co przyniosło olbrzymią jak na skalę teatru-kabaretu popularność i pączkowało w poboczne mutacje, jak choćby kolektyw Żelazne Waginy. Pożar w Burdelu dokonał żywota w niejasnych i dość nieprzyjemnych okolicznościach, ale dziś widać, że byłby świetnym tematem kulturowo-socjologicznej analizy. Choćby na temat odkrytych w nim komediowych talentów wielu aktorek i aktorów, z Andrzejem Konopką, Tomaszem Drabkiem czy Moniką Babulą na czele. Przepiórska także odnalazła dzięki niemu w sobie nieprawdopodobną vis comica. I jeszcze umiejętność ujarzmienia estrady, co dla artystów o stricte dramatycznym emploi wcale nie jest jak bułka z masłem.
Po długim czasie, gdy była wolnym strzelcem, sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem, weszła do zespołu krakowskiego Teatru Słowackiego. Najpierw wystąpiła tam w „Powarkiwaniach Drogi Mlecznej”, ale już drugim jej tytułem w Teatrze w Krakowie były „Dziady”. We wspaniałym przedstawieniu Mai Kleczewskiej na zmianę z Natalią Strzelecką grała Rollisonową i znowu były w niej wściekłość oskarżenia carskiego systemu, rozpacz przeczuwanej utraty dziecka i może ślad nadziei na przekór obiektywnym przesłankom. Nie jest przypadkiem, że fragmenty tej partii z arcydramatu Mickiewicza pojawiają się także w spektaklu „W maju się nie umiera”. Można powiedzieć trochę żartem, ale bardziej serio, iż bohaterki monodramów Przepiórskiej są niemal jak z klasycznych westernów. Jak Ginczanka, jak Sadowska z pozoru drobne i bezbronne, gotowe w jednej chwili rozpaść się na drobne kawałki, znajdują w sobie ponadludzką siłę, by przeciwstawić się złu. Aby – aby przytoczyć słowa bliskiego Barbarze Sadowskiej ks. Jerzego Popiełuszki – „zło dobrem zwyciężać”. Choć w „Ginczance. Przepisie na prostotę życia” oraz we „W maju się nie umiera” mówi się o tym najmniejszymi literami, jest to program maksimum. Program z tamtego lepszego mimo wszechobecnej opresji świata. Świata, którego już nie ma.
Dzisiaj aktorka łączy lojalną pracę na rzecz Teatru Słowackiego z do spodu własnym szukaniem nowych wyzwań i bohaterek. Tam - „Kobieta i życie” Maliny Prześlugi koprodukowana przez Teatr Śląski w Katowicach w inscenizacji młodej Gosi Dębskiej, a zatem rzecz mniejszego kalibru, a chwilę temu Wisława Szymborska w spektaklu Anety Gryszkówny, co sytuuje ten projekt pomiędzy dwoma światami Agnieszki Przepiórskiej. Drugim – chyba nawet ważniejszym, bo jeszcze bardziej we własnym imieniu – jest teatr właśnie jednej aktorki, ale tworzony zawsze w tej samej grupie niezbędnych współpracowników. Teksty, jak przed laty w monodramach inscenizowanych przez Ratajczaka, pisze Piotr Rowicki. Reżyseruje Anna Gryszkówna. Zaczęły od Ginczanki, potem przyszedł spektakl o Simonie Kossak, niczym efemeryda przemknął, ale we wrześniu ma na dobre powrócić (na scenę krakowskiej Łaźni Nowej, gdzie powstała „Ginczanka…”) monodram o Annie Walentynowicz. No i historia Sadowskiej.
Znam pierwsze i ostatnie przedstawienie i mam pewność, że herstorie Agnieszki Przepiórskiej to dzisiaj w polskim teatrze zjawisko zupełnie osobne. Nie można mieć najmniejszych wątpliwości co do aktorskiej roboty Przepiórskiej i co do tego, że gdyby nie były to wybitne role, nie zyskałyby takiej rangi i mocy. A z drugiej strony to nie Przepiórska aktorka jest w tych spektaklach – spotkaniach najważniejsza. Liczy się – nie umiem powiedzieć tego bez patosu – bliskość człowieka z człowiekiem. Pod czułym okiem Gryszkówny, aktorki, co przeszła na drugą stronę rampy, Przepiórska nie używając przesadnej charakteryzacji, nie imitując granych przez siebie kobiet, zbliża się do nich najbliżej jak się da. Sama powiedziała gdzieś, że je przytula i to jest chyba najbardziej trafne określenie. Nie jest tak zatem, że aktorka dokonuje cudu zewnętrznej transformacji, że przyobleka się w skóry tych postaci, że przeistacza się w Ginczankę albo Sadowską i staje się nie do poznania. Ktoś, kto nie spojrzy głębiej, nie znajdzie czasu, by spróbować zrozumieć zasadę tych przedstawień, powie nawet, że wszystkie są do siebie podobne. Nie dostrzeże tylko, że Przepiórska zaprasza Ginczankę albo Sadowską do siebie, sprawia, że mogą się w niej po swojemu umościć. Oddaje im twarz, spojrzenie, głos, ciało. Pozostając na scenie cały czas sobą podchodzi do nich blisko, coraz bliżej. Może najbliżej, jak to tylko możliwe.
„W maju się nie umiera” to nie jest pierwsze spotkanie aktorki z Barbarą Sadowską. Opozycyjną poetkę, matkę Grzegorza Przemyka grała już w widowisku „Żeby nie było śladów”, przygotowanym przez Piotra Ratajczaka w warszawskiej Polonii pięć lat temu. Dobre to było i bardzo sugestywne przedstawienie, wydobywające ze wstrząsającego reportażu Cezarego Łazarewicza ekstrakt oskarżenia nieludzkiego systemu, metodycznie zacierającego ślady zbrodni, kryjącego morderców, w ich miejsce szkalującego ofiarę, jej matkę i ich najbliższych. W roli Przepiórskiej to oskarżenie wybrzmiewało najmocniej, ale Sadowska w „Żeby nie było śladów”, tak u Łazarewicza, jak u Ratajczaka, była postacią kluczową, ale nie jedyną. Książka nosiła podtytuł „Sprawa Grzegorza Przemyka”, natomiast przedstawienie wyprodukowane przez warszawski Dom Spotkań z Historią to „Historia Barbary Sadowskiej”, tym razem na nią skierowane jest pełne światło.
Sadowska ze spektaklu „W maju się nie umiera” jest matką, która odprawia na naszych oczach drogę krzyżową swego zamordowanego syna. Kolejne jej etapy, od napaści przez milicjantów na Placu Zamkowym, przez wtrącenie do milicyjnej nyski, katowanie w komisariacie przy Jezuickiej, opowiada nieubłaganie, jakby w ten sposób chciała dać świadectwo. Inscenizacja Gryszkówny obywa się niemal bez dekoracji i bez rekwizytów, wstrząsająca jest linia jak na elektrokardiogramie, zamierająca w chwili śmierci Grzesia. Dźwięk staje się monotonny, kobieta upada jak pod własnym krzyżem i nie wiadomo, czy znajdzie siłę, by się podnieść.
Monodram wypełniony słowami Rowickiego, cytatami z książki Łazarewicza, kwestiami Rollisonowej złamanej cierpieniem po stracie syna, wypełniają religijne znaki. Kiedy Sadowska Przepiórskiej przytula dżinsową kurtkę chłopaka, rodzi się z tego pieta. Gdy imituje uderzenia, jakie przyjmował Grześ, mamy obraz biczowania. Całość natomiast, czasem czuła i na przekór znanemu przecież zakończeniu jasna, a za chwilę oskarżycielska i bezkompromisowa, staje się małą osobistą mszą Agnieszki Przepiórskiej za osieroconą przez zamordowanie Grzegorza jego matkę.
„W maju się nie umiera” to spektakl zrobiony niemal z niczego, teatr maleńki i na wskroś uczciwy. Trwa ledwie siedemdziesiąt minut, a trudno się z niego otrząsnąć. Jest o macierzyństwie nieszablonowym i rozwichrzonym, a przede wszystkim o miłości, co pozwala oddychać. Jest o pragnieniu sprawiedliwości wbrew wszystkiemu, o tym, że trzeba wierzyć, że da się skruszyć ludzi o miedzianych czołach. I choć Agnieszka Przepiórska zostawia nas z ostatecznym ich oskarżeniem, bo po nim na scenie nie zdarzy się już nic, i chociaż wiemy, jak dopełnił się los Barbary Sadowskiej, nie zostajemy z samym smutkiem. Nie można pisać samym bólem. Nie wiem, bo niby skąd, a jednak wiem, że pod słowami Marii z „Wymazywania” Bernharda podpisałyby się obie. Barbara i Agnieszka.