Jestem aktorem z kompleksu
Rozmowa z Tomaszem Karolakiem
Odkąd stwierdziłem, że nie muszę się gniewać na świat, to zaczęły przychodzić inne role. To jest najważniejsza sytuacja mojego życia. Akceptacja tego, w którym momencie jestem - to chyba najtrudniejsze było.
Rozmowa przeprowadzona w maju 2020 roku ukazała się w książce „Zawód: aktor”, opublikowanej przez Wydawnictwo Czerwone i Czarne. Przedrukowuję ją za zgodą Aktora i Wydawnictwa. Dziękuję.
Siedzimy przy twoim stole, z którym przyjechałeś z Łodzi, zatem niemało lat minęło. Mamy szczególny moment, bo Teatr Imka stracił siedzibę, ale już wiadomo, że wróci. Czy Imka to jest dzieło twojego życia?
Tak, ten stół targałem ze sobą na plecach. Jak teraz z perspektywy 49-letniego gościa patrzę na siebie dziesięć lat wcześniej, to zastanawiam się, skąd miałem tyle energii, siły, pieniędzy, żeby założyć taką instytucję. Bo chcieliśmy zrobić tylko jedno przedstawienie. Byliśmy grupą aktorską, która szła z Krakowa przez
Łódź do Warszawy - Magda Boczarska, Wojtek Błach, Oskar Hamerski i ja. Zadebiutowaliśmy w Warszawie „Merlinem” Słobodzianka w Teatrze Narodowym. Odeszliśmy od Kazimierza Dejmka w ostatnim roku jego dyrekcji w łódzkim Teatrze Nowym , właściwie on nas trochę stamtąd wypchnął. Część kolegów wróciła do Krakowa, do Starego Teatru, bo tam dyrektorem był Mikołaj Grabowski, nasz nauczyciel ze szkoły i poprzedni szef Nowego, z którym byliśmy bardzo związani i cały czas pozostawaliśmy w kontakcie. Tęskniliśmy wzajemnie za sobą. Ja jakoś nie czułem Krakowa, więc pojechałem do Warszawy. I Mikołaj, dyrektor Starego Teatru, nagle wsiadł w nocny pociąg, w kapeluszu, i pojechał reżyserować „Naszą klasę” Słobodzianka na Olesińskiej, w piwnicy, którą prowadził Słobodzianek. Nie udało się, próby zostały zawieszone, nie doszło do ich wznowienia. Wtedy pamiętam, że usiedliśmy na krawężniku z Robertem Więckiewiczem, który też był w obsadzie, piliśmy wódkę i on mówi: „Karol, kurwa, wiesz, trzeba teatr założyć”. Zacząłem szukać sali, w której można by zrealizować już nie „Naszą klasę”, a „Opis obyczajów III”, żeby klamrą zamknąć te dwa wcześniejsze krakowskie przedstawienia Mikołaja, oparte na tekstach Kitowicza. Postanowiliśmy, że uczcimy pamięć plebana z Rzeczycy i zrobimy to przedstawienie, najpierw grając je tam, w remizie w Rzeczycy, a potem w sali gimnastycznej budynku YMKI, którą wskazał mi Piotr Duda, który pracował z teatrem Montownia. Zwróciłem się do ZHP, żeby tę salę nam udostępnili do grania przedstawienia, dostałem odpowiedź: „Proszę bardzo, możecie to wynająć na pięć lat”. Wynająłem ją, podpisałem umowę, wszedłem do tej sali i nagle mówię: „A gdzie jest widownia? Gdzie są światła? O kurczę, to jest sala gimnastyczna!”. Nagle sobie uświadomiłem, że budowanie teatru to jest ogromne wyzwanie. Miałem w sobie tyle siły i tak bardzo wierzyłem w połączenie warszawsko-krakowskiej energii, że wiedziałem, że trzeba to zrobić. Może też chciałem udowodnić, że nie jestem tylko aktorem grającym w komediach romantycznych? Choć nie, chyba raczej chciałem odbudować wspólnotę, którą poczułem w Łodzi, bo mieszkaliśmy w komunie, wszyscy na jednym piętrze, włącznie z Jankiem Peszkiem i Jankiem Fryczem, na nasze premiery przyjeżdżała cała Polska. Czy Imka to jest dzieło życia? Myślę, że może się nim stać, jeśli ostatecznie przetrwam ten kryzys.
Nigdy nie byłeś nobliwym dyrektorem teatru.
Kiedy ktoś mówił „panie dyrektorze”, to ja się wzdragałem, czułem się chłopakiem w trampkach, nazywałem się kierownikiem tej sceny, nie miałem w Imce gabinetu, spotykałem się zawsze z reżyserami, z aktorami, we foyer albo na scenie lub na widowni. Zderzyłem się z tym, jak trudne jest prowadzenie prywatnego teatru, bo ciągle mamy w głowie socjalistyczny model, co jest dla mnie zaskoczeniem, bo od siedemnastu lat nie jestem na etacie i całkiem sobie to cenię.
Czy ty jako aktor coś straciłeś na Imce? Bo chyba dużych ważnych ról mogłeś przez te lata mieć więcej, ale koncentrowałeś się na prowadzeniu teatru.
Bardzo się otworzyłem na takie myślenie, że wszystko ma swój czas, swoją kolejność i sens. Pojechałem nawet w celach badawczych do szamanów południowoamerykańskich, brałem udział w różnych, fantastycznych ceremoniach, które pokazały mi, co mam w głowie. Wydaje mi się, że musiałem przez te dziesięć lat uporać się z własnymi demonami, jednym z nich było prawdopodobnie to moje ego. Pierwsze pięć premier to były sukcesy - „Opis obyczajów”, „Sprzedawcy gumek”, „Generał”, „Wodzirej” i „Dzienniki”. Byłem dumny z siebie, ale jednocześnie ukrywałem się, nie korzystałem z tego sukcesu. Czułem się dobrze, bo stworzyłem przestrzeń energetyczną, że wy możecie się wykazywać. Instynkt aktorski jakoś w sobie uśpiłem, co pewnie ma podłoże psychologiczne. Wyszedłem z wojskowego domu, musiałem znać swoje miejsce w szeregu, a wszystko, co mogło być znakiem indywidualności, od razu było przeze mnie interpretowane jako pycha własna. Nie pchałem się do głównych ról, mnie wystarczyło być w szeregu Grabowskiego. W pewnym momencie zorientowałem się, że nie robię teatru dla siebie, tylko dla innych twórców! Robię wszystkim dobrze! To był powód, dlaczego obraziłem się na ten mój teatr. Nie chciałem nawet tam wchodzić. Czułem, że powinienem jako aktor wykonać następny krok, a nie robiłem tego, wbrew sobie. Wybierałem z dzieciństwa bezpieczne bycie w szeregu i słynne słowa „jesteśmy zespołem”.
Teatr Nowy w Łodzi był teatrem zespołowym.
Ale są też takie teksty, jak „Wielki powrót Borysa S.”, gdzie są dwie popisowe role aktorskie. To moja pierwsza od lat decyzja, że wszedłem w ten spektakl, przeczytawszy tekst, sam poprosiłem producenta, którym był Jurek Gudejko, że chciałbym się z tym zmierzyć, chciałbym popatrzeć w oczy Danielowi Olbrychskiemu. Dotknąć też problemu miłości ojcowskiej i bliskości między ludźmi, bo z tym mam wielki problem, jak wielu ludzi wychowanych w latach siedemdziesiątych w określonych schematach. Cały czas odnajduję w sobie deficyty z tamtego okresu. Kiedy to swoje ego zaspokoiłem, to tak naprawdę nic mi to nie dało. Zacząłem się zastanawiać: no i co dalej? Instytucja jest, ludzie chcą w niej grać, reżyserzy chcą reżyserować, a ja obrażony na własny teatr. To się zbiegło z moimi życiowymi perypetiami - wiek męski, wiek klęski, jak mawiali Dejmek czy Grabowski. Postanowiłem obejrzeć się wewnętrznie bardzo szeroko. Zrozumiałem, że aktorstwo jest bardzo intymnym procesem własna prawda łączy się z cudzym tekstem. Jak grałem Ludwika Boskiego w serialu „Rodzinka.pl”, to stawałem się Ludwikiem Boskim: utyłem, nagle mi się pogorszył wzrok, nie mogłem z tego wyjść, nie wiem, co się ze mną działo. Wracając do domu po scenach miłosnych, np. z Gośką Kożuchowską, z przerażeniem stwierdzałem, że nie jestem w stanie osobie, którą kocham, powiedzieć niczego. Byłem wyeksploatowany z tej emocji, bo moja podświadomość już to dzisiaj powiedziała, już to na wielkich emocjach zagrała. Jako człowiek, nie rozumiejąc tego, zapędziłem się w kozi róg.
Skąd ty w ogóle jesteś?
Ja jestem z różna, taki pies przybłęda. Urodziłem się w Radomiu, ale dwa miesiące po porodzie od razu wyjechaliśmy nad morze, moi rodzice byli w dywizjonie rakietowym, mój ojciec tam pracował, moja matka też w wojsku.
Nad morze, czyli gdzie?
Ustronie Morskie. Tam czas do drugiej klasy podstawówki, potem przerzut do Radomia. Potem przerzut do Mińska Mazowieckiego.
Czyli determinowało twoje dziecięce i młodzieńcze życie bycie w wojskowej rodzinie? Przerzucali rodziców do odpowiednich jednostek?
Właśnie tak było. A jak nie mieli mieszkania, a już byli przerzuceni, to z moim bratem byliśmy u babci i dziadka w Radomiu. Tam jest cała rodzina, Radom, Skaryszew. Jeździłem po różnych miastach, więc musiałem umieć się przystosować do różnych okoliczności. Długi czas spędziłem w Krakowie, bo studia teatralne i praca w teatrze. W sumie dziewięć lat, mocny epizod ten Kraków.
Czy ten wojskowy dom zdeterminował twoje dzieciństwo?
Myślę, że ja się bałem munduru ojca, ja byłem dosyć twardą ręką wychowywany, mój ojciec teraz, po latach, przeprosił mnie za to. Nienawidziłem tego świata, nienawidziłem tego, że sam zostałem przeznaczony do wojska, miałem być żołnierzem. Miałem ogromny bunt przeciwko ojcu jako osiemnastolatek, uciekałem z domu, nie było mnie po dwa, trzy tygodnie, byłem heavymetalowcem, który uciekał na pierwsze koncerty heavymetalowe w Polsce.
Festiwale, tak?
Tak, Metalmania, Jarocin. Notorycznie pracowałem, potrafiłem kopać rowy przy trasie Mińsk Mazowiecki – Terespol, żeby zarobić 150 złotych i kupić bilet na Metallikę w 1987 roku, która w Spodku grała. Uciekłem z domu, ojciec mnie gonił z żołnierzami po Centralnym. Byłem bardzo zdeterminowany, uciekałem w popkulturę. Długie włosy, skóra, na to jeszcze tzw. telewizor, czyli obcięta kamizelka dżinsowa z okładką płyty namalowaną ręcznie na plecach. Powoli wchodziłem w świat marzeń, chciałem być wokalistą rockowym, grałem na gitarze.
Chciałeś grać jak Metallica, jak metalowcy?
Raczej punk się z tego robił. Ale chciałem grać jak metalowcy. Miałem swoje zespoły, bardzo lubiłem Megadeath, Slayer. To była ucieczka w świat iluzji, w nim czułem się akceptowany.
Aktorstwo było ucieczką od rzeczywistości?
Właśnie. Zacząłem grać w amatorskim przedstawieniu w Mińsku Mazowieckim w domu kultury tylko dlatego, że moja dziewczyna z ogólniaka tam chodziła, byłem strasznie zazdrosny, hormony, te sprawy. Dołączyłem do kółka teatralnego, do przedstawienia, które zakwalifikowało się na najsłynniejszy przegląd teatrów amatorskich w Horyńcu Biesiada Teatralna. Pojechałem tam w osiemdziesiątym szóstym albo siódmym roku, przewodniczącym jury był Aleksander Bardini. Znałem gościa z telewizji, oglądałem Kieślowskiego, byłem licealistą, który chodził do DKF-u.
Trzeba było dziewczynom czymś imponować.
Oczywiście! Eliza cały czas mnie pytała: „»Odmienne stany świadomości« widziałeś?”. Co to są te odmienne stany świadomości? „A »The Wall« widziałeś?” I ten Bardini, nigdy tego nie zapomnę, powiedział do mnie: „Chodź no tu, chłopcze! No okropne to przedstawienie było, okropne. Ale ty coś w sobie masz. I ty pomyśl o tym, czy byś nie chciał stanąć na zawodowej scenie”. Zapomniałem o tym. Wróciłem do Warszawy, zacząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim, ale coś już mnie tknęło. Pamiętam, że mówiłem fragment wiersza w tym przedstawieniu, a ludzie zaczęli mnie słuchać. Mnie z tego domu, gdzie: „weź pomyśl! No jak to robisz?!”. Nagle zobaczyłem, że coś ode mnie zależy. Wyobraź sobie, że będąc już na studiach, myśląc o tym, że może powinienem zdawać do szkoły teatralnej, znowu poszedłem do Bardiniego. Był szefem studium aktorskiego przy Teatrze Żydowskim. Przeegzaminował mnie i przyjął. Prowadził zajęcia, obok mnie Monika Krzywkowska nagle się tam pojawiła, Agnieszka Dygant. Tam się spotkaliśmy. Okazało się, że wszyscy są w amatorskim ruchu teatralnym.
Miałeś taki moment, że zafascynowałeś się nie tylko Larsem Ulrichem albo Jamesem Hetfieldem z Metalliki, ale w kinie jakimś aktorem i pomyślałeś, że mógłbyś robić to, co on?
Tak, ale nie w filmie. Na fali szpanowania dziewczynom w liceum założyłem z kumplami towarzystwo teatralne. Co piątek albo sobota szliśmy do któregoś z warszawskich teatrów. Jechaliśmy z Mińska podmiejskim pociągiem. Podróż trwała czterdzieści pięć minut, wykorzystywaliśmy ją, żeby wypić piwo. Często po jednym albo dwóch szliśmy do teatru, bo trzeba było tym dziewczynom zaimponować. „Ubu król” w Powszechnym z Władysławem Kowalskim, przedstawienia Szajny w Studio, Grzegorzewskiego „Czajka”, Warszawski Teatr Pantomimy w Teatrze Żydowskim i „W nocy na starym rynku” – czternaście razy oglądałem to przedstawienie, „Wiśniowy sad”, Roman Wilhelmi w „Fauście” w Nowym, już chory, nigdy tego nie zapomnę. Nagle zrozumiałem: kurwa, to jest mój świat, ja to rozumiem, ja to chcę, te kobiety, kostiumy, teksty! Zacząłem natychmiast masę czytać, moim idolem stał się Norwid, książki idą za mną od ogólniaka. I się zaczęło. To teatr mnie zobligował do rozwoju. Dziewczyny mi mówiły: powinieneś być aktorem, masz warunki, a ja uważałem, że to będzie przejaw pychy - masz być w szeregu, sami cię zawołają, jak będziesz potrzebny.
Do szkoły teatralnej dostałeś się za pierwszym razem?
Cztery razy zdawałem. Zawsze się spotykałem z Andrzejem Konopką na egzaminach, bo zdawaliśmy i nie byliśmy przyjmowani, byliśmy pod kreską. Jak za czwartym razem zdawałem do Krakowa, to powiedziałem sobie, że to już ostatni raz… Znowu spotkałem się z Andrzejem Konopką, który jest ode mnie dwa lata starszy, i on mówi do mnie: „Karol, masz taki czarny golf, to pożycz mi”. A że jesteśmy Karolak, Konopka, to on po mnie wchodził na egzaminy. W jednym golfie zdawaliśmy. On też powiedział: „A wiesz, w dupie, ja też idę ostatni raz”, był nauczycielem wuefu w Warszawie. Jednak zdaliśmy. Anna Polony nas przyjęła, zobaczyła w nas potencjalnych aktorów.
Uczyła cię potem?
Tak, wspaniale wspominam z nią spotkanie. Uwielbiałem moje z nią spory, była nie tylko wielką Anną Polony od Swinarskiego. Patrzyłem na nią, co kryje w sobie, będąc taka w stosunku do studentów, chociaż tak naprawdę to jest kochana, czuła, wspaniała kobieta.
Kto wiódł prym w krakowskiej szkole teatralnej w twoich czasach?
Jak tam trafiłem, główną gwiazdą szkoły była Magda Cielecka. Jak byłem na drugim roku, ona zagrała w filmie „Pokuszenie” u Barbary Sass, dostała za to nagrodę, była partnerką Grześka Jarzyny, który był równolegle ze mną na reżyserii. Jeśli chodzi o aktorów, nie było wyraźnego lidera. Lubiłem mój rok, bo od razu poszliśmy na przekór. Ze mną byli Krzysiek Zawadzki, Andrzej Konopka, Kuba Przebindowski, kilkoro fajnych ludzi. Szybko się zrozumieliśmy, bo wszyscy byliśmy po jakichś studiach. Ja byłem po trzech latach resocjalizacji i psychologii społecznej, oni przyszli po lalkach, Wiedzieliśmy, że to, że ktoś ma piąteczkę czy szósteczkę, nic nie znaczy. Za to fajnie jest pójść pobadać historię Krakowa. Od razu na pierwszym roku zaczęliśmy robić bajki dla dzieci, grać za obiad w Chimerze. Doszedł jeszcze fatalny debiut – mianowicie zagraliśmy w słynnych „Biesach” Flaszena w Starym Teatrze. Potem Łukasz Kos wspominał: „Wchodzę do bufetu w szkole teatralnej, patrzę, że grupa młodych ludzi, studentów, czyta recenzje o sobie w »Wyborczej« i wszyscy się śmieją: »Tomasz Karolak, typowy snuj sceniczny, cha, cha, cha« i wtedy mówię sobie: kurde, oni są zajebiści, bo oni się nie przejmują recenzjami, tylko mają do tego dystans”. To jest chyba najważniejsze: złapaliśmy dystans, Moja kariera w Teatrze Starym, w którym prawdopodobnie miałem być, podobnie jak Andrzeja Konopki, zakończyła się w trakcie „Biesów” wyrzuceniem nas z teatru przez Annę Polony, naszą ukochaną. Dlatego że z tej niemocy Andrzej Konopka, nasz starszy kolega, Kułyginowi, który popełniał samobójstwo pistoletem, zabrał mu w blackoucie pistolet, a położył parówki. Kułygin zaczął się dusić parówkami. No i Anka dostała szału, ja byłem solidarny z Andrzejem i usłyszeliśmy: „Wypierdalać ze Starego Teatru!”. Nigdy tego nie zapomnę. Nasza przygoda ze Starym Teatrem tak się zakończyła. Potem poszliśmy do Teatru im. Juliusza Słowackiego. Zagrałem w „Obywatelu Pekosiu”, który był sukcesem Mikołaja Grabowskiego, Andrzej Konopka poszedł na chwilę do Tarnowa. Mówię o nim, bo byliśmy razem w pokoju i cenię go niezwykle jako aktora. Potem dołączył do zespołu Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie się zaczynał dobry okres. Nagle przyszła choroba dyrektora Bogdana Hussakowskiego, naturalnym kandydatem był Grabowski. Nie został niestety wybrany, więc my natychmiast w proteście się zwolniliśmy. W tym momencie przyszła propozycja z Łodzi, żeby Mikołaj objął dyrekcje Teatru Nowego w Łodzi i przyszedł z częścią zespołu. Czołówka łódzkiej „Gazety Wyborczej” : „Trzynaście! Czarna liczba”. Tylu bowiem aktorów przychodzi z Mikołajem Grabowskim do Teatru Nowego z Krakowa.
Kiedy zaczęła się twoja kariera w filmie i telewizji, bo nie wyglądasz na gościa, który szukał pracy w TVN.
Jak opowiadam, że nie miałem żadnego portfolio ani agenta, to mi nikt nie chce uwierzyć. Moje bycie w filmie i serialu zaczęło się od teatru. Grałem w „Robinsonie Crusoe” w Łodzi, Oskar Hamerski grał Robinsona. Byłem w drugiej części, kiedy Robinson jest już na wyspie, krokodylem i gwiazdką. Było jedno poranne przedstawienie o dziesiątej trzydzieści, ja na kacu i jestem tą gwiazdką, stoję tyłem do widowni, jak słońce zachodzi, to podnoszę reflektor, a jak wschodzi na odwrót. Po tych Pekosiach, po „Rzeźni” Mrożka, po „Proroku Ilii”, po „Śnie pluskwy” z Dejmkiem, myślę sobie: ja jestem w Łodzi, stoję tyłem do publiczności, podnoszę jakiś… Co to za zawód jest?! Co ja tu robię? Okazało się, że na tym przedstawieniu byli Andrzej Saramonowicz i Tomasz Konecki. Przychodzą do mnie: „Cześć, my jesteśmy reżyserami filmowymi”. Andrzej mówi: „Słuchaj, ja bym ci napisał rolę w filmie”. Jeszcze Boczarska podeszła, mówię: „Magda, to są chyba jacyś dziwni ludzie”. Potem byli wieczorem na przedstawieniu, ja opowiadałem moją historię przy kieliszku w bufecie o tym, jak mnie zdradziła dziewczyna, ta przed Magdą, i oni się z tego śmiali. Po trzech miesiącach dostaję najpierw tekst sztuki „Testosteron”, a tam są moje opowieści! Po czym dostaję zaproszenie na casting do filmu „Ciało”. Pojechałem, byłem na nim z Michałem Żebrowskim, moim kumplem. On wyszedł po tym castingu, mówi do mnie: „Byłeś lepszy niż ja”. Dostałem tę rolę. Byłem tak cały w strachu na planie tego filmu, ponieważ obok mnie były same gwiazdy - Zbyszek Zamachowski, Rafał Królikowski, Więckiewicz, który wtedy zaczynał. Miałem jedno w głowie: prawda, prawda, prawda. Teraz, jak mnie ludzie poznają, mówią: „Pan w ogóle nie gra, pan taki po prostu jest”. Nigdy nie przekonam widza, że nie jestem Karolakiem, nawet jak sobie dokleję nos. Ale mogę przekonać widza, że nie myślę w tej postaci jak Karolak.
Teraz już piszą dla ciebie scenariusze. Widzowie chcą, żeby Karolak był Karolakiem.
Tymczasem ja ich chcę zaskoczyć. Zagrałem w filmie „Banksterzy” Marcina Ziębińskiego zupełnie inną niż zwykle rolę. To nie jest żadna komedia romantyczna, ostry film, a ja gram skurwysyna, dyrektora banku, który ludzi oszukuje. I okazało się, że ten oszust również we mnie jest. Z komediami romantycznymi jest tak, że powiem ci zupełnie szczerze: ja strasznie lubię, jak ludzie przychodzą potem i mówią: „Panie Tomku, mam dobry dzień, bo się z panem pobawiłem, bo pana obejrzałem”. Z drugiej strony mam tatuaże, zawsze chciałem je mieć. I co? Przeszkadza mi to w graniu? Nie! Bo jak trzeba było zagrać u Koterskiego w filmie „7 uczuć”, to mi wszystko pokryli i się dało, nie ma żadnego problemu. Przestałem się ograniczać w aktorstwie i nagle moja droga zaczęła skręcać w inną stronę. Właśnie powstał scenariusz do mojego debiutu fabularnego, będę grał w tym filmie, będę go reżyserował i jestem autorem scenariusza. Historia jest o podróży mojego ojca, mojej matki, mnie i naszego stryja, brata mojego ojca, do Rzymu. Tragikomedia, to jest oparte na faktach.
Masz już całą obsadę?
Marzę o tym, żeby zagrali Iwona Bielska, Andrzej Grabowski i Jacek Braciak. Jacek jest moim ukochanym aktorem, on tego stryja powinien grać, dla niego to jest pisane. Mam czterdzieści dziewięć lat, nie mam skarbczyka numerasków w zanadrzu, wszystko zniszczyłem w sobie, żeby za każdym razem zaczynać od nowa. Ne wchodzę już w słabe scenariusze. Kiedyś, przyrzekam ci, nie czytałem nawet scenariusza, tylko mówię: „Kto gra?”. Koledzy! No to róbmy z kolegami. Tak się cieszyłem tymi filmami, gram w filmie, gram w filmie, gram w filmie. A teraz jest inaczej, trzeba było się nauczyć odmawiać. Kiedy zacząłem się temu przyglądać, nagle zaczęły przychodzić inne role. Bardzo dobry scenariusz dostałem też od Marka Modzelewskiego, na podstawie sztuki teatralnej, to się nazywa „Wigilia”. Znakomity tekst, kameralny film o patchworkowej rodzinie, która spędza razem Wigilię i dochodzi do ostrego zwarcia.
Pieniądze miały znaczenie? Dobrze płacą za filmy?
Od paru lat mam nawet nie menedżera, tylko prawniczkę, która negocjuje umowy, dba o moje interesy. Nigdy nie windowałem stawek, koledzy mają dużo większe. Gdybyś mi jutro powiedział: „Od jutra nie jesteś aktorem, od jutra uprawiasz rolę”, tobym uprawiał rolę! Mam dziewięć hektarów pod Warszawą, zmierzam je obsiać, żeby dzieci zobaczyły, co to jest ziemia, jak się o nią dba. Kiedyś miałem bardzo wysoką stawkę w jednym filmie, więc jak wszedłem na plan, to wszyscy na mnie patrzyli z oczekiwaniem geniuszu. Czułem się bardzo niezręcznie. Wolę wziąć mniejsze pieniądze i mieć luz.
Ale swoje zarobiłeś. Mogłeś kupić Imkę.
Mogłem mieć dwa domy w Toskanii i jeździć po Warszawie ferrari.
Czym jeździsz?
Mercedesem rocznym, rodzinnym samochodem. Uznałem, że skoro w ciągu dwóch dni reklamy mogę zarobić tyle, co moi rodzice w ciągu dziesięciu lat, to jest niemoralne. I dlatego robię teatr. Inwestuję w przedstawienia, produkuję je, nie zarabiam na tym teatrze. Strasznie to lubię, to jest moje hobby.
Zatem reklamy są środkiem do tego, żeby robić teatr.
Wystarcza mi na rodzinę, żyjemy na średnim poziomie, i jeszcze mi zostaje na teatr, Uważam, że to jest moja równowaga. Mam dom na wsi, zbudowałem z obory, to wszystko przyszło po drodze. Kieruję się buddyjską zasadą: nie myślisz o pieniądzach, to wtedy one są. I wydaję je, nie ściubię ich, nie gromadzę.
Na co wydajesz?
Kiedyś lubiłem samochody, ale teraz inwestuję głównie w moje dzieci, które mają, uważam, jakieś talenty i cudownie jest patrzeć, jak one wzrastają. Inwestuję w rodzinę i w teatr. Kocham to. Teraz, kiedy buduję nową Imkę, jestem w swoim żywiole.
Dotknąłeś intensywnego aktorskiego życia pod znakiem imprez i zabawy?
Przecież Łódź to była ciągła nietrzeźwość, wydeptana ścieżka z teatru do Łodzi Kaliskiej i z powrotem. Picie w Łodzi Kaliskiej, wracanie nad ranem, często na kacu dla dzieci się grało, ósma trzydzieści pierwsze przedstawienie, dziesiąta drugie i wieczorem „Kadisz”, „Sen pluskwy” albo „Prorok Ilia”. Tak, to było prawdziwe aktorskie życie, jeszcze dojeżdżał Janek Peszek, Jan Frycz, Iwona Bielska, przyjeżdżał Jerzy Pilch na premierę. Ale dotknąłem też prawdziwego tworzenia. Czy ty widziałeś „Kurkę wodną” Łukasza Kosa?
Nie.
Grałem Korbowskiego, dostaliśmy wszystkie nagrody na festiwalu Klasyka Polska w Opolu. Profesor Degler uważał to przedstawienie za najlepszą inscenizację Witkacego ostatnich dwudziestu lat. Korbowski to było coś niewiarygodnego, czułem, że nie jestem sobą. Wtedy dostałem lekkiego brzucha, ale grałem aspirację do klasy wyższej. Bo chyba we mnie jest coś takiego, że chciałem aspirować wyżej niż jestem.
Powiedz, kto jeszcze cię zmienił, pokazał możliwości?
Bardzo ważne było spotkanie z Kazimierzem Dejmkiem. Dejmek pokazał mi, że rolą reżysera jest stworzenie świata na scenie, a w tym świecie aktor ma pełną swobodę. Asystowałem mu przy „Śnie pluskwy” i byłem zaskoczony, że nie tresuje aktorów, właściwie nic od nich nie chce, mówi po prostu: „no, grajcie”. To było dla mnie kluczowe, bo Grabowski bardzo aktora prowadzi. Dejmek to była niewiarygodna sprawa. Wszyscy się zastanawiali, jak to jest możliwe, że on pali jednego za drugim. Ale on dopalał papierosa do połowy, czyli wypalał tę mniej szkodliwą część, po czym od razu brał drugiego. Nie palił najbliżej filtra, przez dym miał żółty nos. Ja ten kubeł z rozmiękłymi niedopałkami, rzygając, wynosiłem. Mówię do niego: „Panie dyrektorze! Niech pan zmieni te przyzwyczajenia!”. Większość aktorów strasznie mu się podlizywała, to było nie do wytrzymania, sam Dejmek tego nie wytrzymywał. Odszedłem, bo nas oszukał - zostaliśmy w Łodzi dlatego, że mieli w następnym sezonie reżyserować Brzyk i Kos .Po czym, jak się rozpoczynał sezon, dyrektor powiedział, że Brzyk i Kos nie będą jednak reżyserować. Zaczynał prowadzić pod koniec życia teatr, jaki znał. Nie był to teatr równych energii. Wszystkie siły teatru szły na premierę dyrektora, wszystkie. Co do tego nie ma wątpliwości, moja ostatnia z nim rozmowa tego dotyczyła. Ja mówię: „Muszę się zwolnić, bo czuję się, jakbym czytał historię teatru z lat siedemdziesiątych”. A on mi mówi: „Na pana miejscu też bym się zwolnił”. Po czym zadzwonił do Jana Englerta, że przyjdą tacy gnoje z Łodzi, to ich weź. Mam bardzo dobry kontakt z Englertem. Robiliśmy ostatnio razem. To spotkanie mi bardzo dużo dało. Jest też reżyser, zapomniany już trochę, i aktor, nazywa się Grzegorz Warchoł. Ja się z nim spotkałem, w serialu jakimś na początku mojej drogi telewizyjnej i dał mi kilka fenomenalnych uwag, do tej pory z nich korzystam. Bardzo ważne było spotkanie z Tadeuszem Słobodziankiem. Uważam go za znakomitego dramaturga, to on pokazał mi ezoteryczną stronę chrześcijaństwa. Grałem w „Proroku Ilji”, przygotowując się do grania Władka w „Naszej klasie” rozmawiałem z nim dużo, jeździliśmy do Jedwabnego i na świętą górę Grabarkę. Przez niego dwadzieścia parę lat temu zacząłem się interesować religią katolicką, innymi religiami, za tym poszły podróże.
Jakim ty jesteś człowiekiem na planie?
Musiałbyś pogadać z ludźmi, którzy ze mną pracują. Cały czas gadam i cały czas daję ekipie energię. Dlatego też producenci lubią ze mną pracować, bo wyznaję zasadę, żeby zagrać dobrze i szybko. Dotyczy to nawet ciężkich, emocjonalnych scen. Jak nie mówię na planie, od razu reżyserzy myślą: „Coś się stało chyba”. Nie mogę ukryć swoich uczuć, jestem absolutnym ekstrawertykiem. Braciak mówi do mnie: „Zamknij już tę mordę w końcu”. No i ja to rozumiem. Kocham go też za tę szczerość, bo rozgardiasz już mu nieraz przeszkadza. Ale ja też mam takie momenty, że lubię usłyszeć ciszę. Uważam jednak, że jak się gra główną rolę w serialu albo filmie, to jest się energetycznym liderem. Wchodzę na plan i mówię: „No! Kochani, róbmy!”, po wojskowemu trochę, wszyscy od razu dostają zastrzyk energii.
A jaki masz sposób na odreagowanie? Jesteś jednym z triatlonistów?
To ja zacząłem przecież w to wciągać wszystkich: Topę, Adamczyka i resztę. Byłem ambasadorem triatlonu i skończyłem Iron Mana z wielką nadwagą, trzydziestokilogramową. Byłem dużo grubszy niż teraz i Polacy zobaczyli, że jak on może, to oni też mogą.
Iron Man to trzy kilometry pływania, sto osiemdziesiąt na rowerze, czterdzieści dwa biegu?
Tak, i ja to zrobiłem właściwie bez treningu. Zrobiłem to siłą woli …
Ściemniasz. Nie da się przejechać tyle na rowerze i przepłynąć siłą woli.
Trochę pojeździłem rowerem, żeby dupę przyzwyczaić do wąskiego siodełka. Ale nie trenowałem regularnie, od czasu do czasu coś tam przebiegłem. Teraz startuje w zawodach siedem tysięcy ludzi, a sześćdziesiąt kibicuje. Teraz robię krótki dystans, tak z biegu, czyli siedemset metrów pływam, dwadzieścia kilometrów jadę rowerem i piąteczkę biegnę. Kogokolwiek z zawodowców spytasz, kto wypromował trathlon, to ci powiedzą, że ja. Rzeczywiście tak było. Swoją nieudolnością, zagubieniem i kompleksami. Stoczyłem walkę z sobą i tę walkę ze sobą wygrałem. Dotarłem do mety pół godziny przed końcem czasu, byłem ostatni czy trzeci od końca, a oni mnie witali jak bohatera. Wtedy zrozumiałem, że wszystko zrobię, co będę chciał, wszystko mi się uda. Tylko trzeba mieć cierpliwość i poczekać na odpowiedni czas. Teraz crossfituję na przykład. Wciągnąłem się w crossfit, czyli sztangi, Cały czas mam kontakt ze sportem. Niektórzy moi koledzy, nie mogąc sobie poradzić z tym wszystkim, pili, uzależniali się od alkoholu, bardzo wielu od narkotyków, a ja uzależniłem się od Imki i od sportu.
A te wyprawy do Ameryki Południowej to był rodzaj ucieczki, poszukania siebie gdzie indziej?
Miałem dwa lata poważny kryzys na wszystkich polach. Załamało się moje życie. Zrozumiałem, że chciałem być zawsze lepszy, niż jestem, zawsze do moich opowieści i przygód dodawałem kłamstwo, żeby to było jeszcze bardziej atrakcyjne Okazało się, że żyję w fałszywej bańce, straciłem wtedy nie to, że rodzinę, bo rodzinę mam i będę ją miał, ale podstawy własnej tożsamości. I pojechałem tam. O ayahuasce czytałem, wszystko wiedziałem na jej temat.
Co to jest ayahuasca?
Ayahuasca to jest roślina. Jest najsilniejszą naturalną psychodeliczną i najmocniejszym antydepresantem. Pije się wywar z niej podczas ceremonii, których historia ma pięć tysięcy lat. Ayahuasca powoduje, że w organizmie zaczyna być wydzielany enzym DMT, ma go każdy organizm żywy. W człowieku ten enzym się wydziela w dwóch momentach: jak się rodzi i jak umiera. DMT powoduje totalne ukrwienie mózgu. Zamykasz oczy i nagle wyświetlają ci się w jakości HD obrazy, traumy, które masz w głowie. A dlaczego traumy? Już naukowcy mówili, że odkryciem naukowym naszych czasów jest pamięć komórkowa. Szedłem na tę ayahuascę i myślałem sobie: „A jak okaże się, że aktorstwo nie jest moją drogą?”. Strasznie się bałem, po czym zaczyna się cała ceremonia, ten ogień, oni zaczynają śpiewy, wypijam tę ayahuascę, mówiąc wcześniej intencję - koniec „Kwartetu” Schaeffera - „Najważniejsza jest intencja”. Wypijam, nic się nie dzieje i nagle! Jak w „Matrixie”, zresztą bracia Wachowscy zrobili ten film po ayahuasce. Zamykam oczy, jestem w płodowej wodzie, niebieskie światło, nie mogę się rozprostować, po czym nagle widzę moją matkę rodzącą mnie. I moja matka strasznie cierpi, lekarze mówią: „Udusi się ten chłopak, wyciągajcie go, bo się udusi”. I umieram. Znowu zamykam oczy, znowu widzę ten poród i i wiem, że ja pomogę tym lekarzom, żeby mnie wyciągnęli. Wracam do Polski. „Mama, jaka jest największa trauma twojego życia?”; „Twój poród”. „Dlaczego?”. „Bo byłeś za duży i nie mogłeś przejść, nie była stosowana wtedy cesarka, ja cię rodziłam prawie dwie doby, to było najgorsze, co ja w życiu przeszłam, a ty się urodziłeś zniekształcony do tego stopnia, że jak myśmy zobaczyli cię z ojcem, to zapłakaliśmy nad tobą”. Miałem to w głowie cały czas. Czułem nieakceptowany przez świat. Na koniec tej ceremonii, która trwa całą noc, poczułem tak wielką miłość, zobaczyłem, jakie jest we mnie uczucie, że jestem do czegoś takiego zdolny. Nie zmieniło to oczywiście mojego stosunku do aktorstwa, ale ewidentnie zmieniło to mój stosunek do ludzi, również na planie, również w teatrze. Odkąd stwierdziłem, że nie muszę się gniewać na świat, to zaczęły przychodzić inne role. To jest najważniejsza sytuacja mojego życia. Akceptacja tego, w którym momencie jestem - to chyba najtrudniejsze było.
Muzyka też jest odskocznią? Ty cały czas grasz?
Cały czas. Nawet ostatnio singiel nagraliśmy. Nie chciałem śpiewać tej piosenki, bo wydawała mi się smetem. Ale nagle sobie myślę, a dlaczego nie? Tekst jest taki, „usiądźmy przy pełnym stole, pomówmy o czymś, co ma jakiś sens”… Bogdan Olewicz pisał lepsze. Nagle okazuje się, że singiel ma sukces i ruszamy w trasę koncertową. Przez te dziesięć lat grałem, tylko na tym nie zarabiałem.
Masz swój zespół? Jak się nazywa?
Mam, Pączki w Tłuszczu, to jest nazwa humorystyczna, ale nie używamy jej, bo się zrobiło na poważnie, czyli PWT. W tamtym sezonie mieliśmy latem około 30 koncertów. Graliśmy z Golden Life…
Ty śpiewasz i grasz na gitarze?
Śpiewam. Raz lepiej, raz gorzej. Kiedyś śpiewałem, jestem laureatem Festiwalu Piosenki Aktorskiej z 1997 roku. Ale teraz się wziąłem za trenowanie głosu i myślę, że będę dalej sobie grał kompletnie hobbystycznie, nie robię z tego żadnego biznesu. Powiem ci, że po moich kontaktach z najbogatszymi ludźmi tego kraju, żebrząc o jałmużnę na teatr, straciłem do biznesu szacunek.
Imka to było miejsce troszkę snobistyczne. Zbudowałeś wokół siebie i byłeś częścią tej warszawki?
Warszawki, tak. Ja za to zapłaciłem też dużą cenę, mianowicie nie wszyscy biznesmeni mają elokwencję, inteligencję i wiedzę choćby Lejba Fogelmana. Część okazała się kompletnym pustakami. Dziadostwo elit polega na tym, że bardzo łatwo je rozszyfrować, bo traktują kulturę i sztukę tylko jako środek do doraźnego celu, Nieodżałowany był Jan Kulczyk, który od razu pojawił się przy mnie, kiedy zobaczył reportaż w „Dzień dobry TVN”, że zamieniam salę gimnastyczną na teatr. Natychmiast zadzwonił do mnie i powiedział: „Panie Tomaszu, to jest genialne i ja wchodzę w to”.
Widownia była specyficzna w Imce, spotykały się tam te same osoby.
Przychodzili politycy z różnych stron, rozmawiali potem na bankietach i pili wódkę, to było fajne, ciekawe, że mogli sobie porozmawiać na neutralnym gruncie. Nie zapomnę, jak po premierze „Generała” w małej sali strona „Gazety Wyborczej”: „Trzeba mu było jeszcze bardziej dopierdolić”, z kolei ludzie z SLD, którzy tam byli: „Nie no, jak pan może robić o generale, który jeszcze żyje!”. To było fenomenalne.
Słucham ciebie, mało pytań zadaję, mam takie wrażenie, że cię w ogóle nie znałem.
Zrozumiałem, że nie wygram z moim wizerunkiem, ludzie, którzy tworzą mój wizerunek, nie chcą go zmieniać.
Tobie też nie jest potrzebne, żeby go zmieniać.
Walczyłbym z wiatrakami. Kiedyś byłem młodszy, zachłyśnięty tą tzw. popularnością. Może byłem też trochę pyszny, mówiłem rzeczy, które są do dziś mi wypominane. Ale też się tym za bardzo nie przejmuję, bo zacząłem odkrywać swoją wartość, którą przez tyle lat pomniejszałem jako człowiek z szeregu wojskowego. Przestałem sam siebie okłamywać. To chyba największe osiągnięcie ayahuaski, mojej zmiany życia, bo to jest trudne, jak sobie uświadamiasz, że jesteś aktorem z kompleksu, nie z talentu. Po wznowieniu działalności będę inaczej Imkę prowadził, przyciągnę tych ludzi, dla których Imka powinna być domem. Ostatnią swoją rolę grał u mnie w „Królu dramatu” Janek Kociniak. W ostatniej scenie, kiedy grał mojego ojca, nagle zaczął płakać. Ja nie wiedziałem, jak na to zareagować, bo to nie było wyreżyserowane. On mówi: „Żeby ten teatr stał się domem dla tych, dla których ma się stać domem, pamiętaj!”. Coś takiego mi powiedział.