Oh, My Home!
„Złote płyty”, reżyseria Mateusz Pakuła, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Ani śladu, ani jednej nuty z „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”… W uwodzicielsko lekkich, wypełnionych absurdalnym humorem „Złotych płytach” Mateusz Pakuła jest jak najdalej od swego przełomowego przedstawienia, jakby chciał udowodnić, że swobodnie czuje się w przeciwstawnych scenicznych konwencjach. Zatem bawi się formą kameralnego musicalu, wskrzesza nostalgię za minionymi czasami, ale po świetnym spektaklu we wrocławskim Capitolu na końcu języka zostaje gorzki smak.
Mówi się – i jest w tym dużo prawdy – że najważniejszym egzaminem dla młodego twórcy jest test drugiego filmu, drugiego przedstawienia, drugiej książki. Bo z udanym debiutem to wiadomo – świat się zachłyśnie, okrzyknie twórcę objawieniem, a potem trzeba sprostać presji pierwszego sukcesu i poddać się powtórnej weryfikacji. Z Mateuszem Pakułą rzecz oczywiście ma się drastycznie inaczej, bo to artysta uznany, laureat niejednej nagrody, autor sztuk ujętych w opublikowane zbiory i wielokrotnie wystawianych, reżyser własnych tekstów oraz dramaturg i adaptator współpracujący z inscenizatorami z pierwszej ligi, by wymienić choćby Ewę Rysovą, Weronikę Szczawińską, Bartosza Szydłowskiego albo Pawła Świątka, a to przecież nie wszyscy. Pakuła jest człowiekiem ciągle młodym, ale jednak w ubiegłym roku stuknęła mu czterdziestka, a pracuje od półtorej dekady albo nawet chwilę dłużej.
W czym zatem problem i czemu mącę, samemu sobie zaprzeczając? Ano dlatego tylko, że Mateusz Pakuła z początku dajmy na to roku 2022 to jest ktoś jednak inny niż Mateusz Pakuła u progu roku 2024. Dziś bowiem autor „Złotych płyt” jest artystą po przełomie, który kompletnie na nowo określił jego pozycję w literackim i teatralnym świecie. Najpierw opublikował prozatorski debiut „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, a potem przeniósł ów pisany ex post dziennik towarzyszenia w umieraniu swego taty na scenę. O przedstawieniu krakowskiej Łaźni Nowej i Teatru Żeromskiego w Kielcach pisałem wielokrotnie, więc nie ma sensu jeszcze raz do niego wracać. Trzeba przypomnieć jednak, że „Jak nie zabiłem…” zjeździło w ostatnich miesiącach wszelkie krajowe festiwale, z wielu wywiozło najważniejsze nagrody (choćby Grand Prix Boskiej Komedii), sporo wskazuje na to, że niebawem ruszy w bardziej odległe trasy. Wygrało konkurs na wystawienie sztuki współczesnej, było obecne we wszystkich najważniejszych rankingach. Każdy, kto chciałby podsumować miniony rok w polskim teatrze, spektaklu Pakuły nie może pominąć. On sam zaś z twórcy cenionego, ale niszowego, stał się postacią z pierwszej linii frontu, gorącym nazwiskiem, od jego propozycji można zaczynać budować repertuary.
To sytuacja komfortowa, ale zarazem trudna. Bo wszystko, co zrobisz potem, będzie porównywane do owego gamechangera. Bo chociaż był to projekt nie do powtórzenia, jakoś zapewne kusi, by odwołać się do tamtego doświadczenia. Dlatego wyjście było jedno i skorzystał z niego Pakuła. Manifestacyjnie zerwać z poetyką i tonem „Jak nie zabiłem swojego ojca…”, wejść o biegunowo inne klimaty, zachować się trochę tak, jakby owego sukcesu nigdy nie było, za to odnieść się pośrednio do wypracowanej wcześniej stylistyki i ulubionych tematów.
W Teatrze Capitol we Wrocławiu Mateusz Pakuła postąpił dokładnie tak. „Złote płyty” mają się nijak do swego poprzednika, widać za to, że z każdym kolejnym projektem autor „Pluton p-brane” zyskuje większą pewność w roli reżysera. Wykorzystuje ją tym razem, by uderzyć bezwstydnie i bezczelnie w komediowe tony. W „Złotych płytach” zdaje się być spadkobiercą teatru absurdu, tyle że to jest absurd na dopalaczach, na miarę naszej świadomości. Gra z musicalową formą, ale też wywołuję nostalgię za latami siedemdziesiątymi ubiegłego wieku – scenografią dekady (znakomita praca Justyny Elminowskiej), jej kinem i jej muzycznymi evergreenami. Na koniec jednak burzy nastrój samonapędzającej się zabawy, by pozostawić nas z gorzkim smakiem na końcu języka.
Ja oczywiście tej historii nie znałem, bo z kosmologią i NASA niewiele mam wspólnego. Był rok 1976, kiedy Carl Sagan, słynny kosmolog i popularyzator kosmosu otrzymał od NASA niecodzienną robotę. Miał ze swymi współpracownikami wybrać materiały, które znajdą się na Złotych Płytach i wraz z sondami Voyager polecą w kosmos. Będą jak list w butelce dla przedstawicieli obcych cywilizacji, a jednocześnie wizytówka Ziemi i ludzkości. Zaczyna się zatem deliberowanie, czym najbardziej powinniśmy się chwalić. Odpowiedź na to pytanie okazuje się trudniejsza niż z początku się zdawało.
Same spotkania komisji są w przedstawieniu Capitolu okazją do wielu zawirowań. Pakuła, opierając się na faktach („Złote płyty” to poza wszystkim najprawdziwsza love story), zderza w komisji persony bardzo charakterystyczne, co raz po prowadzi do malowniczych zwarć, a raz nawet do spektakularnego, odegranego w slow motion mordobicia. Postaci jest zaledwie sześć, a mimo zdaje się, jakbyśmy oglądali całą mikrospołeczność. Carl Rafała Derkacza odbiega warunkami fizycznymi od stereotypu modela. Nieduży, za to przy kości, w opiętym golfiku i marynarce, przypomina nerda, co zakuwa po lekcjach, zostaje prymusem, a potem robi karierę naukową za cenę towarzyskiego wyobcowania. Tyle że reżyser burzy kanony, by w kilku migawkach odmalować rodzący się związek Carla ze spragnioną miłości Ann (Helena Sujecka). Bazuje przy tym na faktach, bo Sagan naprawdę znalazł w komisji wybrankę, reszta zależy już wyłącznie od lekkości i poczucia humoru twórców. Derkacz buduje więc komiczny majstersztyk najdelikatniejszą kreską, sprawia, że Carla się lubi w całym jego niepozbieraniu i niewątpliwej pocieszności. Świetna i wbrew pozorom niełatwa to rola, bo aktor musi ukazać, iż innowator nie bez przyczyny był tym, kim był i jak tęgi to mózg. Helena Sujecka wyciąga emocje na wierzch, jest w tym świadomie przerysowana, ale nie znaczy to, że ośmieszona. Podziwu godna jest też komediowa ekspresja aktorki. Tim (Albert Pyśk) nazywa obcych ufolami, bo gość z niego raczej niewyszukany, bardziej kibol niż intelektualista. Ale Pyśk, nieodparcie śmieszny, nie zamienia jego rysunku w karykaturę. Jest jeszcze Linda (Katarzyna Pietruska) usiłującą zerwać z siebie wewnętrzny gorset krępującej poprawności, co widać i słychać najwyraźniej w ekspresyjnej interpretacji „Hounds of Love” Kate Bush – fantastycznej. Jest nieprzypadkowo noszący to imię Dick, grany przez Michała Zborowskiego – ktoś, kto jest chyba wtyczką centrali, trzyma się z boku, pochłaniając kolejne Happy Meale z McDonaldsa. Ma uszy z gumy i rozbiegany wzrok. I odbiera kolejne instrukcje. Żadnej nagości, zero przemocy. Przekaz ma iść w kosmos mocno wygładzony, aby nie budził żadnych kontrowersji. Zborowski do grania nie ma zbyt wiele, ale to, co ma, gra sugestywnie. Świetnie śpiewa i ma nieoczywistą vis comica z cicha pęk.
„Złote płyty” mieszczą się w bocznym nurcie repertuaru, grane są na mniejszej Scenie Ciśnień Capitolu, ale pokazują, że wrocławski teatr ma zespół wszechstronny, dobry nie tylko do wielkich musicalowych produkcji, ale i form mieszczących się na przecięciu, pomiędzy gatunkami. I udowadniają, że jest w Capitolu artystka absolutnie wybitna, niemożliwa do zaszufladkowania, właściwie jest to osobne zjawisko, a nie zwyczajny człowiek, parający się graniem i śpiewaniem. Wiadomo to było w sumie od zawsze, a już na pewno od znakomitych wrocławskich widowisk Agaty Dudy-Gracz, ale może nareszcie trzeba powiedzieć to wprost, trzymając się poetyki scenariusza. Emose Uhunmwangho to jest jakaś – cóż począć – nieprawdopodobna kosmitka i nie dotyczą jej typowo ludzkie ograniczenia. Śpiewa jak anioł i jak szatan, aktorką jest w sensie ścisłym wielką, a w „Złotych płytach” pokazuje jeszcze, że urodziła się, by grać komedie. Jej opowieść o Drużynie Pierścienia jest nie do powtórzenia i nie do zapisania. Trudno i darmo.
Do Emose Uhunmwangho należy prolog przedstawienia – wspaniała pieśń ze słowami Mateusza Pakuły i muzyką Zuzanny Skolias-Pakuły i Antonisa Skoliasa „Oh, My Home”. Mój dom, moje miejsce, tu się urodziłem i tu umrę. Mój dom. Ziemia. Wcale nie najważniejsza ze zidentyfikowanych planet, raczej mała, no i w ogóle chyba nieszczególna. Z bardzo śmiesznego, ale i mocno gorzkiego seansu w Capitolu wynika, że i my, jej mieszkańcy, dumnie tytułująca się ludzkością gawiedź, nie bardzo mamy się czym chwalić. Prężymy muskuły, stroimy miny, aleśmy w sumie groteskowi i nieszczególnie interesujący. Do tego stopnia, że owym, jak to mówi Tim, ufolom nie będzie chciało się z nami gadać. Dobrze, że mamy dom. Nasz dom, mój dom. Jest, jaki jest, ale jest. Dobre i to.