Zbrukana ofiara

Na marginesie spektaklu „Czerwone i czarne” w reżyserii Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie
Śledztwo w sprawie niejakiego Juliana Sorela, prowadzone na scenie krakowskiej Łaźni Nowej, nie przynosi odpowiedzi na pytanie, dlaczego ów młody słuchacz duchownego seminarium musiał umrzeć. Nie rozstrzyga też, czy w Julianie wygrała jasna czy ciemna strona jego osobowości, czy zdominowała ją figura Zeliga czy Chrystusa, który umiera za świat. W monumentalnym, a na koniec bardzo intymnym przedstawieniu Bartosz Szydłowski podkreśla jednak, że ofiara Sorela została podeptana przez innych i przez niego samego - umniejszona, dziwnie wątpliwa. Krakowskie „Czerwone i czarne” bezkompromisowo ukazuje, co z ludźmi robi skryta za sztywnymi gorsetami arystokracji i purpurą hierarchów władza. W wielu momentach hipnotyzujący spektakl oferuje nie tylko pełne rozmachu widowisko, ale gorzką diagnozę, że w opowieści Stendhala i w naszej rzeczywistości nie ma miejsca nawet na złudzenie niewinności.
Na scenie piętnaścioro aktorek i aktorów, ogromna przestrzeń gry, za przezroczystym ekranem pokój przesłuchań, co dodatkowo ją pogłębia, zmienia perspektywę widzenia. Gdy atmosfera gęstnieje, następują sekwencje zbiorowe, kiedy postaci wpadają w trans ekspresyjnego ruchu, jakby chciały uwolnić się z więzów, jakimi pęta je świat. Powstałe w koprodukcji w Teatrem Słowackiego „Czerwone i czarne” niczego powieści Stendhala nie ujmuje, nie chce wtłaczać jej w wąskie ramy teatru kameralnego, który zmienia się w wykład racji. One wybrzmiewają mocno, ale otrzymujemy w Łaźni Nowej widowisko pełne rozmachu, z oddechem właściwym bogatej w wątki i w różnorodność bohaterów zbójeckiej księgi francuskiego pisarza. Od premiery minęła krótka chwila, a „Czerwone i czarne” nie może wyjść z mojej głowy, powraca obrazami, wybrzmiewa zaskakującym w swej prostocie finałowym oskarżeniem nas – dzisiejszego społeczeństwa.
Lubiłem i nadal lubię ostatnie Łaźniowe przedstawienia Bartosza Szydłowskiego. „Strach i nędza 2022” ujmowała mnie autotematycznym tonem rozliczenia samego siebie i swojego pokolenia z życiowych i artystycznych poczynań oraz przyznaniem się do bardzo ludzkiej bezradności, w „Urban. Idę po was…” widziałem portret potwora, dziwaczny polityczny wodewil czy kabaret, gdzie wykrzywiona gęba Adama Ferencego niepostrzeżenie staje się naszym lustrzanym odbiciem. Ten spektakl celowo drażnił, może dlatego wielu go odrzuciło, poprzedni był bezwstydnym odsłonięciem, również nie dla każdego łatwym do przyjęcia. Oba proponowały mniejszą skalę, mimo rozwichrzonego portretu Urbana stawiały na inscenizacyjną powściągliwość, obrazując konkretny moment w biografii reżysera.
„Czerwone i czarne” to powrót Bartosza Szydłowskiego do wielkich epickich narracji, pytań wagi najcięższej, jakie nieczęsto padają ze sceny i to w dodatku zadawane serio, a nie jedynie po to, by instrumentalnie je wyśmiać i zakwestionować. I może dobrze, że od „Śniegu” według Orhana Pamuka minęły niemal cztery lata, od Szekspirowskiego „Hamleta” bez mała sześć, a od „Konformisty 2029” inspirowanego dziełem Alberto Moravii prawie siedem. Bo zdążyliśmy się już trochę za tym dużym teatrem Szydłowskiego stęsknić.
Twórca wspominał po premierze, że o adaptacji Stendhala myślał długo, chyba dwa lata, szef Teatru Słowackiego Krzysztof Głuchowski przebił go, mówiąc, że raczej trzy, na koniec obaj doszli do wniosku, iż pierwsze rozmowy na ten temat były jeszcze wcześniej. Rozważano także niejednoznacznie teatralne lokalizacje przedstawienia, za oknem zmieniała się Polska, ale nie oznaczało to, by porzucić myśl o „Czerwonym i czarnym” albo dojść do wniosku, że w nowej rzeczywistości Stendhal na scenie traci sens.
Utarło się akcentować, że spektakl nabiera nowego znaczenia w obecnym sezonie Łaźni Nowej, bo pracujący w Nowej Hucie artyści na różne sposoby dotykają tematu kościoła i religii. Najpierw Mateusz Pakuła pokazał przecież jawnie prześmiewczy antyreligijny show „Latający Potwór Spaghetti”, potem młoda reżyserka Ewa Galica w „Faustynie. Falsyfikat” pytała z dużą delikatnością o możliwość świętości albo samego zbliżenia do świętości. Teraz przychodzi adaptacja dzieła o zupełnie innym myślowym i filozoficznym wymiarze, niegdyś umieszczonego w Indeksie Ksiąg Zakazanych. Łatwo rzecz jasna szukać przy tej okazji powiązań z dzisiejszym kryzysem kościoła nie tylko przecież w Polsce, chociaż tu szczególnie, ale na szczęście autorom krakowskiego widowiska obca jest doraźna publicystyka. Bardziej interesuje ich samo postawienie pytania, co władza robi z ludźmi, niezależnie od tego, czy oblekają ją fraki arystokratów czy dostojne szaty purpuratów. Nie bez przyczyny scenografia Małgorzaty Szydłowskiej – jako się rzekło monumentalna – gra odcieniami czerwieni, wprowadza nas w bez reszty poddany formie wynikającej z pochodzenia świat dworu, który sam w sobie jest więzieniem. Wszystko dyktuje mocno akcentowany wykwint historycznych kostiumów złączony z bladością twarzy, którym nie wolno wyrażać emocji.
„Czerwone i czarne” z Łaźni Nowej ma w sobie całą gorycz oryginału, gdy myślę o inscenizacji Szydłowskiego przypominam sobie inny tytuł, również zakorzeniony we francuskiej kulturze, również z panteonu. To „Stracone złudzenia” Balzaka z figurą Lucjana Chardona, który wznosi się i upada w kręgu elity, próbuje grać w jej grę, stara się przewyższyć swych nauczycieli. Łaźniowy Stendhal również akcentuje brak jakichkolwiek nadziei na poprawę świata. Zuniformizowane figury prześcigają się w wymyślnych pozach, cedzą słowa pewne swej potęgi. Próbują zachwiać tą strukturą młodzi, ale nie mają siły. Prędzej staną się częścią wszechobecnego układu niż wysadzą go w powietrze.
Juliana Sorela gra młody ukraiński aktor (od dawna mieszka w Polsce, właśnie kończy krakowską AST) Vitalik Havryla. Drobny, ze starannie ułożoną fryzurą jasnych włosów, dziwnie blady, z początku zdaje się niemal przezroczysty. Nie wiem, jak zrobił to Havryla, ale osiągnął na scenie Łaźni Nowej dziwną ludzką konsystencję. Jego Sorel naświetlany opowieściami tych, z którymi się zetknął, wydaje się zarazem rzeczywisty i nierealny. Staje się lustrem odbijającym otoczenie, zmusza je do działania, opowiedzenia się za lub przeciw sobie. Sorel Havryly ma w sobie trudną do rozszyfrowania ambiwalencję i to nie pozwala przyszpilić go jednoznacznym osądem, utożsamić się z nim albo go odrzucić. Protagonista „Czerwonego i czarnego” nie jest podobny poety Ka ze „Śniegu” ani Marcela Klerykoskiego z „Konformisty 2029”. Przez większą część spektaklu zdaje się być postacią rozgrywaną na scenie niemalże bez własnego udziału, pozostaje w cieniu. W punktowym świetle staje w finale, zmieniającym widzenie całej historii.
Ogląda się ten spektakl jak thriller. Znakomitą zwartą adaptację przygotował Krzysztof Szekalski, ale swoistym game changerem okazał się pomysł Małgorzaty Szydłowskiej (tym razem również obok Szekalskiego odpowiadającej za dramaturgię całości), by „Czerwone i czarne” opowiedzieć w serii przesłuchań i tą drogą szukać odpowiedzi, dlaczego tak dopełnił się los bohatera. Mamy więc parę śledczych (fantastycznie zdyscyplinowani, metalicznie bezduszni Barbara Jonak i Tomasz Talerzak) bezlitośnie indagujących kolejnych świadków życia Sorela. Ci jednak wydają się niewzruszeni. Żaden przybysz znikąd, żadna śmierć nie zburzą podstaw ich pałaców ani kościołów.
Taka konstrukcja sprawiła, że spektakl w krakowskiej Łaźni Nowej, gdzie nie ma przecież etatowych aktorek i aktorów, zespołem aktorskim stoi. Oczywiście, duża w tym zasługa artystów z Teatru Słowackiego, bo w znakomitych, choć czasem niespecjalnie rozbudowanych rolach oglądamy Macieja Jackowskiego, Tomasza Augustynowicza, Grzegorza Łukawskiego. Wojciech Skibiński ze wspaniałą powściągliwością gra księdza Chelana, a potem biskupa. Bunt Elizy oddaje przybyła z Teatru Śląskiego w Katowicach (a wcześniej, po wybuchu wojny, z Ukrainy) Nina Batovska. Rozedrganą, operującą najszerszą aktorską skalą panią Renal jest Marta Zięba, w jednej chwili przechodząca od pozy wielkiej damy do błagania o względy kochanka. Wytrzymaną w każdym grymasie rolą markiza de la Mole’a powrócił do Krakowa Błażej Wójcik i w niejednej sekwencji skradł show. Wójcik to aktor znakomity, bardzo plastyczny, z upodobaniem bawiący się moralną wieloznacznością swoich bohaterów. Markiz z powieści Stendhala wydaje się wprost dla niego pisany. Odrażająca, choć i fascynująca to persona.
Finał należy jednak Sorela – do Vitalika Havryly. Staje w punktowym świetle, zaczynając ostateczny monolog. Mówi po ukraińsku, w swoim języku i traci indywidualne rysy. Jeszcze jest Sorelem, zawieszonym gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią, ale już jest Obcym, głosem tysięcy takich samych jak on. Jego słowa mają wydźwięk uniwersalny, ale zdecydowanie bardziej przejmują, gdy nałoży się prawdziwą tożsamość aktora na historię jego scenicznego bohatera. Wówczas odrzucony Ukrainiec – zakrwawiony i złamany – wyjdzie przed francuskiego młodzieńca, który próbował mimowolnie rozwalić odwieczny system. Zbliżył się do płomienia i spłonął.
Ostatnie minuty nie ograniczają wymowy „Czerwonego i czarnego” wyłącznie do bieżących spraw, ale podkreślają, że teatr wielkich pytań nie powstaje w próżni. Otwierają nową perspektywę. Kto zabił Juliana S.? Dlaczego musiał umrzeć? Nie będzie odpowiedzi. Sorel powraca, tylko ma inne twarze. I w coraz to innych epokach przychodzi mu na nowo istnieć.