Eseje

Pochwała zwyczajności

Fot. Krzysztof BielińskiFot. Krzysztof Bieliński
Na marginesie przedstawienia „Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” w reżyserii Iwony Kempy w Teatrze Ateneum w Warszawie

To zrozumiałe, że na nowy spektakl Iwony Kempy w warszawskim Teatrze Ateneum niejako z definicji wielu patrzy jak na sequel wyreżyserowanego przez nią wcześniej  „To wiem na pewno” Andrew Bovella. Ta sama Scena 20, znowu rodzina w centrum uwagi, znowu Agata Kulesza w roli matki, Przemysław Bluszcz gra ojca, Paulina Gałązka i Paweł Gasztold-Wierzbicki – córkę i syna. Jednak nie ma mowy o prostym powtórzeniu, bo tym razem gorzką i szlachetną rodzajowość opowieści zastąpiła seria scen na poły realistycznych, ale niepostrzeżenie przechodzących w groteskę, aby w ten sposób zobrazować absurd istnienia. To nie jest widowisko ku pokrzepieniu serc, ale przejmująca przypowieść o tym, że w codziennej szamotaninie trudno ocalić poczucie sensu.

Od premiery „To wiem na pewno” za chwilę miną trzy lata, zatem fenomen tego spektaklu przewyższa skalę jednego sezonu. Pewnym jest, iż tytuł utrzyma się na afiszu jeszcze co najmniej dekadę, no chyba że o jego zdjęciu zdecydują tak zwane obiektywne względy. Na razie jednak bilety rozchodzą się w mgnieniu oka, są tacy, co „To wiem na pewno” oglądają wielokrotnie. Tekst Simona Bovella, czuła reżyseria Iwony Kempy i wspaniałe, choć przecież z pozoru nieefektowne role sprawiają, że na widowni tworzy się wspólnota ludzkiego doświadczenia. Mniejsza już o oczyszczające łzy, chociaż widziałem je w oczach niejednej i niejednego, a podczas premiery w wielu momentach sam ledwo nadążałem z chusteczkami. Bardziej istotne jest, że skromny teatr Iwony Kempy jak ognia wystrzega się emocjonalnego szantażu i broni przed uproszczeniami. Dlaczego zatem „To wiem na pewno” działa tak mocno, że niektórych od siebie uzależnia?

Rzecz w tym, że w swoich najlepszych inscenizacjach Kempa nigdy, ale to nigdy nie uderza w mentorskie tony. Dobrze pamiętam, z jak wielką wnikliwością czytała Ingmara Bergmana, by w krakowskim Teatrze Słowackiego w „Rytuale”, a przede wszystkim w wybitnych „Rozmowach poufnych” stworzyć swój teatr – właśnie – poufny. Cichy, choć pulsujący od emocji, ale w każdej chwili delikatny.

Czasem ponosi artystkę słuszne poczucie misji dopominania się o feministyczne ideały i wtedy uderza mocniej, niemalże z siłą manifestu. Tak było w seansie „Kobiety objaśniają mi świat” w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, który zostawił mnie raczej obojętnym, bo zwykle średnio obchodzą mnie tego rodzaju deklaracje. Niemniej rozumiem, że spektakl mógł mieć wymiar formujący, bowiem pod koniec ubiegłej dekady myśl feministyczna nie była jeszcze tak rozpoznana jak obecnie. Inna rzecz z „Miłością od ostatniego wejrzenia” Vedrany Rudan wystawioną przez Kempę w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Tam – miałem nieodparte wrażenie – premierowa widownia podzieliła się wedle płci. Jak łatwo się domyślić, byłem w tej części, co reagowała na spektakl z mniejszym zaangażowaniem. Patrzyłem jednak wokół, zyskując absolutną pewność, że dla kobiet jest to ten wieczór, kiedy ktoś wreszcie wygarnia ze sceny ich żale i  wściekłość. Choćby dlatego było to absolutnie nie do zlekceważenia.

Iwona Kempa zrobiła w Ateneum „Ojca” według słynnej sztuki Floriana Zellera. W roli zapadającego się w siebie, chorego na Alzheimera obsadziła Mariana Opanię, a ten ze swoją zapalczywością i kruchością zagrał tę rolę lepiej niż nagrodzony Oscarem Anthony Hopkins. Przygotowała też kameralne, skrajnie ascetyczne „Nad Czarnym Jeziorem” i bodaj tam pierwszy raz spotkała się w pracy z Agatą Kuleszą, wtedy jednak jeszcze przeszło to bez szczególnego echa.

Wspaniała jest obecność aktorki w polskim kinie, a przede wszystkim w teatrze. Kulesza sama powtarza, że dobrze poznała wszystkie odcienie tego zawodu, bowiem na docenienie, popularność i lawiny propozycji czekała długo. Grała w warszawskim Teatrze Dramatycznym raz większe, a raz mniejsze partie, lojalnie wykonywała swoje etatowe obowiązki. Wojciech Smarzowski odkrył jej potencjał, chociaż nie można przecież powiedzieć, że przed wstrząsającą kreacją w „Róży” Kulesza nie podołałaby podobnym zadaniom. Dzisiaj – to oczywiste – jest osobą, od której zaczyna się kompletowanie filmowych i serialowych obsad. Na polskim firmamencie gwiazdą niezaprzeczalną, ale sama nic sobie z tego nie robi. Pamiętam, jak rozmawialiśmy w pandemii i opowiadała, że budzi się wcześnie, by widzieć pierwsze promienie słońca i bez pośpiechu smakować te chwile. Albo o tym, co aktualnie czyta, bo zawsze czeka na nią pokaźny stos książek. Albo o „Wielkim pięknie” Paolo Sorrentino, bowiem podobnie jak ja bez reszty się w tym filmie zakochała.

W kinie – wiadomo – najwięcej zawdzięcza aktorka Smarzowskiemu oraz Pawłowi Pawlikowskiemu, który na planie „Idy” nazywał ją „panią energią”. W teatrze – od kiedy znalazła się w Ateneum – bardzo świadomie kształtuje swoją drogę. Przez trochę ponad dekadę poza trzema przedstawieniami Kempy zagrała (na początku) starszą siostrę Merylin Mongoł u Bogusława Lindy, potem Mary Stuart u Agaty Dudy-Gracz, no i niedawno rolę tytułową w „Matce” Witkacego wyreżyserowanej przez Annę Augustynowicz. To znamienne, bo i Duda-Gracz myślała tylko o Kuleszy w kontekście Marii Stuart, i Augustynowicz koncepcję Janiny Węgorzewskiej i całego spektaklu kształtowała, wiedząc, że dojdzie do ich dawno wyczekiwanego spotkania. To chyba nie jest przypadek, iż tworzy Agata Kulesza w Ateneum pod okiem czułych, ale bardzo wyrazistych reżyserek portrety kobiet z pozoru mocnych, ale w głębi skrywających bolesne skazy. Jej Mary Stuart zaczynała się od rozpaczliwego krzyku, potem nie opuszczała niemal na chwilę rewirów najbardziej skrajnych emocji. Węgorzewską gra z kolei wbrew tradycji postaci, niczym przedwcześnie wyrośniętą dziewczynkę, uporczywie szukającą kotwic logiki w absurdalnie wykolejonym świecie. Ciekawie zderzyła się ta interpretacja z rygorystycznie formalnym, choć coraz bardziej tylko na powierzchni teatrem Anny Augustynowicz. Zresztą to właśnie chyba tylko stereotyp. Ostatnie, a także wiele wcześniejszych dzieł wybitnej inscenizatorki, każą zdecydowanie przeczyć utartej niegdyś opinii, że wszystko zasadza się u niej na szermierce słów i geometrii ruchu.

Owe skazy i pęknięcia wskazują chyba, iż u swych klasycznych bohaterek znajduje Kulesza współczesne rysy, szukając zwyczajności w niezwyczajności. Maria Stuart, a potem Węgorzewska to postaci można rzec ekstremalne. Kobietom z dramatów Bovella oraz Ivora Martinicia zwyczajność pisana jest od narodzin aż do końca. Wybitnej aktorce zdaje się to być bardzo w smak, bo wydaje się bliskie jej własnemu postrzeganiu świata. Agaty Kuleszy nie namówisz raczej na górnolotne maksymy. Aktorstwo to jest dla niej najpierw zawód, a potem empatia – próba dotarcia choć do kawałka prawdy o człowieku. Tak się składa – i w tym tkwi sedno jej aktorskiego tworzenia – że ów ułamek prawdy często dotyka jej bohaterek, jak i mnie, jak i innych na widowni.

W „To wiem na pewno” Iwona Kempa portretowała rodzinę jak prawie wszystkie. Rodzice (Kulesza i Przemysław Bluszcz) mają za sobą bardzo długi staż, dzieci wyfrunęły z gniazda albo właśnie je opuszczają. Splot zdarzeń sprawia, że nienaruszalna przez lata konstrukcja trzeszczy w szwach. Pomiędzy domowymi czynnościami wychodzą na jaw wzajemne żale i spętania. Ktoś jest inny niż się zdawał, ktoś przestaje udawać błogie zadowolenie. Wspaniale grają to młodzi Paweł Gasztold-Wierzbicki, Waleria Gorobets i Jan Wieteska. Przejmująca w złości i bezradności płynącej z bycia „gorszą” córką jest Paulina Gałązka. Ascetyczną, z pozoru nieefektowną postać ojca tworzy w wyjątkowej kreacji Przemysław Bluszcz, do niego należą może najważniejsze słowa dramatu. Mówi o dzieciach coś w tę nutę - „chcieliśmy, żeby były takie jak my – tylko lepsze”. Jak w życiu – nie wyszło.

W sztuce Bovella, podobnie jak w utworze autora z Chorwacji, najwięcej jednak zależy od matki. „To wiem na pewno” to jednak historia quasi rodzajowa, chwilami świadomie korzystająca z konwencji telenoweli. Dlatego bohaterka Agaty Kuleszy spełnia się w działaniu, trzyma dom twardą ręką. Wspaniała rola ma dzięki temu wiele punktów oparcia, dramatyczny materiał pozwala aktorce z partytury codzienności zbudować metaforę miłości i jej kresu, odpowiedzialności, przyzwyczajenia. Kulesza korzysta ze swych filmowych doświadczeń, więc w tak prowadzoną opowieść wchodzi płynnie. Z pozornie prostych słów i niewyszukanych gestów buduje kreację tylko na pierwszy rzut oka łatwą. Bo nigdy nie jest proste pokazać, jak rzeczywistość rozwala nawet najtwardszą mogłoby się wydawać zawodniczkę. 

„Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” tylko rzeczy komplikuje. Scenografia Joanny Zemanek to jedynie długi stół i ogromna płaszczyzna zamykająca przestrzeń. Zero domowych sprzętów, właściwie nie ma rekwizytów. Wszystko, co dekoracja z „To wiem na pewno” oddawała w pełni, ta z nowego spektaklu Kempy jedynie sugeruje. Sportretowaną przez Ivora Martinicia familię poznajemy w serii urwanych nagle krótkich sekwencji. Wiemy, że to jest dzień 25. urodzin Franka, który chodzi, tylko trochę wolniej, a w istocie porusza się na wózku. Matka (Agata Kulesza) chce za wszelką cenę wyprawić mu prawdziwą fetę, ale bliscy wolą skakać sobie do gardeł, babrać się we własnym, często okrutnie zabawnym smutku, pielęgnować niemożliwe do zatuszowania kompleksy. Sztuka Bovella niosła nadzieję, utwór pisarza z Chorwacji wydaje się jej pozbawiony, bezlitośnie, choć między wierszami ukazując cały absurd istnienia. Maria Ciunelis fenomenalnie gra babkę niby pocieszną, ale w istocie autodestrukcyjną, nienawistną. Magdalena Schejbal wybucha słowotokiem, chełpliwie zagłuszając swoją samotność. Paulina Gałązka jako Doris kurczowo czepia się iluzji nadziei na miłość. Wstrząsająca jest Karolina Charkiewicz, gdy jako ledwie dostrzegalnie ukazująca swoją inność Sara chce pazurami wydrzeć dla sienie uczucie Franka. Mniej zależy od męskiej części obsady, gdyż do panów tym razem należą epizody, jednak choć Bluszcz i Janusz Łagodziński dostają tylko chwile, i tak zapamiętuje się ich zgaszenie. 

Zerkam na stronę Ateneum i widzę, że bilety na „Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej” sprzedają się znakomicie. Przyznam, że spodziewałem się frekwencyjnego sukcesu, ale chyba nie aż takiego. Bo próg wejścia w świat tego przedstawienia umieszczony jest jednak wyżej niż przy poprzednim, jego humor nie rozrzedza mroku, trudniej wyłowić linearną opowieść. W ostatniej, wyglądającej niczym dopisana do całości scenie reżyserka z pomocą „Perfect Day” Lou Reeda próbuje dodać jej trochę jasności, ale i tak inscenizacja dramatu Martinicia nie idzie prostą ścieżką po swoje. Niemniej spektakl zasysa publiczność, bo w owych miniaturach widzi esencję z życia, która tym razem zwykle mieści się poza słowami. 

Agata Kulesza gra Mię, lat 50. W prostej sukience, co jest jak ochronny pancerz przed światem, z twarzą ściągniętą wiecznym nerwowym skurczem próbuje być bastionem porządku. Tyle że brakuje jej sił, ramiona opadają, słowa padają w pustkę. Jest w sztuce Martinicia kilka rozbudowanych monologów, ale Mia mówi tylko tyle, ile musi. I właśnie tu widać siłę Kuleszy, właśnie po tej roli mówię wprost, iż jest to aktorka absolutnie wybitna, na miarę tych największych. Chociaż heroizm granych przez nią kobiet nie znosi koturnów, za to do twarzy mu w zwyczajności.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image