Eseje

Pytania o Kieślowskiego

fot. Natalia Kabanow Archiwum Artystyczne Teatru Narodowegofot. Natalia Kabanow Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
"Dekalog", reżyseria Wojciech Faruga, Teatr Narodowy w Warszawie

„Dekalog” Wojciecha Farugi zobaczyłem w Teatrze Narodowym w Warszawie bodaj miesiąc po premierze. Najpierw zewsząd słyszałem zachwyty. Że to przedstawienie wybitne, najlepsze, jakie dziś można zobaczyć w mieście i że czeka mnie wielkie wzruszenie.  Z upływem czasu w miejsce powszechnego aplauzu pojawiły się wątpliwości. Przyznam, że też zostałem po „Dekalogu” chłodny. To porządna teatralna robota z kilkoma przejmującymi momentami, jednak zamiast metafizyki Kieślowskiego otrzymaliśmy przemyślany koncept, bardziej akademicki nawet niż filozoficzny. A zatem wobec skali oczekiwań jednak rozczarowanie.

Od telewizyjnej premiery „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego mija w tym roku lat trzydzieści cztery. Nie tak dawno temu wróciłem do serialu, by pokazać go synowi. Ktoś powie, że czas obszedł się z owymi filmami drapieżnie, że przez ten czas zmienił się świat, zmieniły kino, telewizja i Polska, zatem dzieło Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza przypomina dziś muzealny eksponat. Myślę inaczej. Nie dlatego, że to jest mój reżyser i ciągle czuję z nim duchowe powinowactwo. Niektóre rzeczy z jego dorobku mógłbym oglądać raz za razem, nie czując znużenia. Widziany pierwszy raz po zwolnieniu z półek „Przypadek” jest dla mnie filmem formacyjnym, znam go na pamięć, wiele fraz mógłbym powtarzać obudzony w środku nocy. W „Podwójnym życiu Weroniki” do dzisiaj widzę wielką delikatność i jedne z najbardziej niezwykłych bohaterek, jakie kiedykolwiek dało mi – tak, właśnie mi – kino. Duża w tym oczywiście zasługa Irene Jacob, wspaniałej także w „Czerwonym”, zapewne najbardziej spełnionym dziele reżysera. Jeszcze: wbrew utartemu stereotypowi nie dzielę spuścizny Kieślowskiego na okresy, cenię zarówno polskie wczesne utwory z „Amatorem” na czele, jak i obrazy późniejsze, nakręcone już poza krajem. Sądzę, że pierwsze prowadzą wewnętrzny dialog z drugimi, wzajemnie się oświetlając.
„Dekalog” do dziś pozostaje formą niezwykłą, bez niego nie byłoby przecież „Trzech kolorów”, ani trylogii „Niebo”, „Piekło” i „Czyściec” (ostatecznie Tom Tykwer i Denis Tanovic nakręcili dwie pierwsze części). Dziesięć niespełna godzinnych filmów, dziesięć przykazań, dziesięć przewrotnych moralitetów. Przykazania opowiedziane nie wprost, czasem całkowicie a rebours, jakby liczyła się interpretacja myśli, pytanie o granice moralności i im wszystko zostało podporządkowane. Cóż zrobić jednak, skoro po latach odcinki „Dekalogu” wciąż działają, ciągle nie pozwalają na oderwanie się od ekranu? Oczywiście, każdy ma swoje ulubione, bywają takie, które już od początku zdawały się słabsze, skrępowane mniej wyrazistym konceptem i takie pozostały do dziś – ja wymieniłbym część trzecią, ósmą i dziewiątą. Ale z kolei jedynka z przejmującym zdaniem Mai Komorowskiej o istnieniu Boga, czwórka z Januszem Gajosem i Adrianną Biedrzyńską, oba „Krótkie filmy…”, a zatem piątka i szóstka, a także filatelistyczna dziesiątka z Jerzym Stuhrem i Zbigniewem Zamachowskim to są obrazy wybitne. Niewykluczone, że dziś patrzymy na pejzaż warszawskiego osiedla już inaczej, ale to przecież nie jest wierny rzeczywistości reportaż. Może nie robi na nas już tak ogromnego wrażenia milcząca obecność Artura Barcisia i mniej zajmuje nas pytanie, czy w istocie uosabia on na ekranie Boga lub Anioła Stróża. Niemniej „Dekalog” wciąż pokazywany jest w kinach na świecie, a po premierze okazał się zrozumiały nawet dla tych, co nie wiedzieli, gdzie leży Polska. Bo przyciągali ich sportretowani przez Kieślowskiego i Piesiewicza ludzie oraz trudna do uchwycenia metafizyka, jaką ze sobą nieśli.

Wspomniałem o próbach Tykwera i Tanovicia, ale ich filmy nie były udane. Samodzielne scenariusze Piesiewicza też nie dosięgnęły poziomu tych pisanych w duecie. Kieślowski okazał się więc twórcą bez spadkobiercy, mimo że ślady jego stylu i podejścia do świata i ludzi do dziś da się odkrywać w pracach innych reżyserów. Najwybitniejszym z nieformalnych uczniów autora „Bez końca” jest niewątpliwie Ashgar Farhadi. Nie byłoby „Rozstania”, a ostatnio „Bohatera” bez uważnego spotkania irańskiego artysty z kinem Kieślowskiego, można być tego pewnym.

Skoro Kieślowski jest nie do powielenia, być może moje podświadome oczekiwanie, by „Dekalog” Farugi stał się ekwiwalentem tamtego doświadczenia młodości, już na starcie było nierealne. Bo chyba mierząc się z dziedzictwem twórcy „Trzech kolorów” trzeba go opowiedzieć od nowa, całkiem po swojemu, również w teatrze. Dlatego sceniczne próby adaptowania jego filmów rzadko kończyły się powodzeniem. Wyjątkiem był „Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego”, przygotowany w krakowskiej Łaźni Nowej przez Bartosza Szydłowskiego. Złączył on sekwencje i fragmenty dialogów z legendarnego obrazu w nową impresyjną całość, ale i tak najważniejsza była obecność bohatera granego przez Tomasza Schimscheinera, uosabiającego Witka, gdyby przeżył, lub alter ego Kieślowskiego z jego łagodną rezygnacją i sceptycyzmem co do szans na zmianę czegokolwiek. Już jednak „Dekalog” Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej ze Starego Teatru w Krakowie okazał się bolesną klapą, niewiele pamiętam też z głośnego, pokazywanego w Polsce spektaklu Johana Simonsa. Naturalnością broniła się wariacja na temat dokumentów Kieślowskiego „Nic o nas bez nas” przygotowana  przez gruzińskiego reżysera Davita Gabunię w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, prowadzonym przez Farugę i jego dramaturżkę Julię Holewińską. We troje natomiast odpowiadają za „Dekalog” w Narodowym.

Adaptacja Gabuni na zasadzie puzzli łączy ze sobą wątki, motywy i postaci z serialu. Kanwą spektaklu czyni seminarium prowadzone przez Zofię (Sławomira Łozińska), profesor, jedną z bohaterek „Dekalogu VIII”. Jego uczestnicy przerzucają się ciekawymi przypadkami, które przeżyli albo o nich słyszeli. Taka formuła pozwala na pojawienie się na scenie poszczególnych bohaterów, czasem na chwilę, gdy historia zostaje sprowadzona do ledwie migawki, jak przy przykazaniu pierwszym, innym razem na zdecydowanie dłużej, jak dzieje się to z opowieściami o młodym chłopaku (Paweł Brzeszcz) podglądającym piękną sąsiadkę (Małgorzata Kożuchowska) oraz mordercy taksówkarza (znów Brzeszcz) skazanym na śmierć mimo obrony młodego adwokata (Karol Pocheć). Wybrzmiewa rozmowa ojca (Wiesław Cichy) z córką (Edyta Olszówka), która odkrywa, że ten człowiek nie jest jej biologicznym rodzicem, oraz sprawa Elżbiety (Gabriela Muskała) przyjeżdżającej po sprawiedliwość do profesorki granej przez Łozińską, czyli kobiety, która w dzieciństwie jej, Żydówce, odmówiła pomocy. Rozmowa obu kobiet, pozornie spokojna, a jednak wypełniona tłumionymi emocjami, staje się jedną z kulminacji przedstawienia. Jego szczytowym momentem staje się ostatnie widzenie adwokata ze skazańcem. Pawłowi Brzeszczowi, operującemu na otwartym sercu swego bohatera, oraz Karolowi Pocheciowi, deklarującemu zdławionym głosem, że nigdy nie powie, że to koniec, zawdzięczam jedyne chwile seansu w Narodowym oglądane ze ściśniętym gardłem. Kłopot nie w aktorstwie, bo z małymi wyjątkami trudno do kogokolwiek z obsady się przyczepić. Edyta Olszówka ma w sobie twardość kobiety oszukanej, zmuszonej zakwestionować własny świat. Mocną i konsekwentną rolę buduje w fragmentach z części szóstej Małgorzata Kożuchowska, grając w kontrze do swego emploi, nie zabiegając o sympatię widowni i szukając znacznie ostrzejszych środków niż Grażyna Szapołowska w serialu. Wiesław Cichy lepszy jest jako sprzedawca znaczków w dziesiątce niż nadmiernie chyba wycofany ojciec w czwórce, ale to może kwestia mimowolnych porównań z Gajosem.
Nie mam też większych pretensji do adaptacji Gabuni i dramaturgii Holewińskiej, bo to robota porządna, przejrzysta i rzetelnie wykonana. Oczywiście, szczególnie praca artysty z Gruzji musiała polegać na uporczywym wykreślaniu, więc niektórych fragmentów szkoda, ale telewizyjny „Dekalog” miał dziesięć odcinków, a spektakl w Narodowym trwa trochę ponad dwie i pół godziny. Gorzej, że z wyjątkiem krótkich wymienionych wcześniej chwil warszawskiemu przedstawieniu brakuje szerszej niż dyktuje sama fabuła perspektywy. Nie ma oddechu, który tchnąłby w „Dekalog” Farugi coś, co zdarzało się w zrealizowanej przez niego również na Scenie na Wierzbowej Narodowego „Matce Joannie od Aniołów” – wrażenia, że mowa o sprawach powtarzalnych jak ludzki los, transcendentnych. Nad osiedlem z filmów Kieślowskiego unosił się, przepraszam za banał, metafizyczny duch, serial zostawiał nas z polem do własnej interpretacji, poczuciem niedopowiedzenia. W Narodowym kurczowo trzymają się zdarzeń, kwestii, historii samej w sobie. „Dekalog” Farugi nie otwiera nowych perspektyw, nie próbuje reinterpretować wizji Kieślowskiego i Piesiewicza w kontekście dzisiejszego czasu, nie docieka, co znaczą dziś zadawane trzydzieści cztery lata temu pytania. Niemalże ignoruje też dylemat obecności bądź nieobecności Boga w opisywanym świecie, nie określając, czy rządzi nim ślepy traf i czysto ludzkie uczucie, czy jednak panuje nad wszystkim nieokreślona z nazwy siła sprawcza. W zamian sprawnie układa fabularną szaradę, czytelnie rozkładając akcenty w relacjach między postaciami, aktorom proponując szlachetne granie i uważne partnerowanie. To dużo, bo publiczność tuż po zakończeniu zgodnie wstaje z miejsc, ale zbyt mało, by sprostać w pełni randze wyzwania.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image