Eseje

Peszkowie. Opowieść o miłości

Foto: Dawid Grzelak  Charakteryzacja: Ali Kosoian-Koźbielska  Kostiumy: Sebastian Tokarczyk Asystent: Dominik NowakFoto: Dawid Grzelak Charakteryzacja: Ali Kosoian-Koźbielska Kostiumy: Sebastian Tokarczyk Asystent: Dominik Nowak
Maria Peszek "Nakurwiam zen", Marginesy, Warszawa 2022

Trudno się pisze o tej książce, bo w gruncie rzeczy jest o wszystkim i każdy opis będzie zubożeniem. Nie ma najmniejszego sensu wpychać jej do jakiejś szufladki, porównywać ze wspomnieniami innych aktorów czy muzyków. Można  brać ją w całości albo smakować fragmenty. Peszkowie ustanawiają tu dla siebie własną, niepowtarzalną miarę.

Ktoś powie, że to wywiad rzeka ze znanym aktorem o tyle inny od pozostałych, że z Janem Peszkiem rozmawiała jego córka Maria. Ktoś spojrzy jedynie na tytuł, skojarzy go z fragmentem nagrania Marii z pandemicznego cyklu Hot 16 Challenge, przypomni sobie, że cieszyło się ono sporą popularnością i pomyśli, iż ojciec i córka wykorzystują je dla rozgłosu, no i w ogóle starają się tą drogą wzmocnić sprzedaż firmowanej przez siebie książki. Słyszałem też opinię, że jedyne, co wynika z książki „Nakurwiam zen” to wytłumaczenie, dlaczego Maria Peszek postanowiła nie mieć dzieci. Otóż mocno przeżyła własne dzieciństwo, w którym wielokroć musiała stać się rodzicem dla swych wielce nieodpowiedzialnych rodziców. Wiele ją to kosztowało, dlatego teraz nie chce powtórki z rozrywki.

Upraszczam oczywiście czy wręcz wulgaryzuję, ale nie mogę się nadziwić, skąd wokół wspólnej książki Marii i Jana Peszków tyle nieporozumień. Przecież nie trzeba dokładnie czytać jej w całości, wystarczy sam początek, by wiedzieć, jak do jej powstania doszło. Otóż zwracano się do Marii z propozycjami wywiadów rzek właśnie, a ona zawsze odmawiała, niezainteresowana zwyczajowym potraktowaniem takiej dziennikarskiej bardziej niż literackiej formy. Uznała, że skoro ma opowiedzieć o sobie, zrobi to tak, jak prowadzi swą artystyczną drogę – na własnych warunkach. Namówiła więc do rozmowy ojca, sama nie wiedząc, co z tego wyniknie. Chciała przejrzeć się w Janie jako kimś sobie najbliższym. I tak się stało – córka zobaczyła siebie w ojcu, ojciec ujrzał siebie w córce. Ale to wszystko mało. Telegraficznie zatem, czym jest „Nakurwiam zen” – spowiedzią Jana i spowiedzią Marii, wspólnym rozliczeniem własnej duchowej tożsamości, wspomnieniami ocenzurowanymi oczywiście, ale chyba w całkiem niewielkim stopniu, wykładem poglądów obojga na świat i sztukę i, co za tym idzie, uzasadnieniem własnej ścieżki, wygarnięciem swojej prawdy tym, którzy na to zasługują: ludziom i krajowi bez krygowania się, decorum i politycznej poprawności, historią o tym, co nigdy się nie zdarzy, a szkoda, o punkcie, w jakim się znaleźliśmy. Świadectwem, czym jest wolność w życiu i w sztuce i jaką cenę za jej zachowanie trzeba płacić. Opowieścią o miłości córki i ojca, o tym, jak to jest, gdy się jest dla siebie nawzajem najważniejszymi istotami na świecie. Czytanie ich historii staje się wspólnym egzystencjalnym doświadczeniem. Jest przy tym wielką przyjemnością, bowiem „Nakurwiam zen” skrzy się dowcipem, pełne jest wdzięku, lekkości, ironii i autoironii, a przy tym zaręczam – nie przeczytacie w najbliższych miesiącach, a może i latach książki tak jak ta niepoprawnej.

Wiadomo było – Marię i Jana Peszków łączy niezwykła więź. On jest jednym z największych polskich aktorów, czasem reżyserem, przez lata także wykładowcą krakowskiej Szkoły Teatralnej. Był jedną z podpór Starego Teatru w Krakowie, ale to nie jest człowiek, który lubi, gdy mu jest wygodnie. Znacznie swobodniej czuje się poza sferą własnego komfortu, bo wtedy nieustannie biegnie, czegoś szuka, coś odkrywa. Zapewne nauczył się tego w MW2 od swego mistrza Bogusława Schaeffera, który zaraził go spojrzeniem na sztukę, znoszącym utrwalone podziały, reguły i ograniczenia. Gra od wielu dekad napisany przez Schaeffera „Scenariusz dla możliwego, lecz nieistniejącego aktora instrumentalnego”, co stało się dla niego manifestem artystycznym, potwierdzeniem własnych możliwości, udowodnieniem, że „sky is the limit” albo że żadnych granic nie ma. Uwielbiają go młodzi reżyserzy, bo trudno o aktora, który bardziej niż Peszek kocha ryzyko i w większym stopniu gotów jest na porażkę, a i w możliwej autokompromitacji, jeśli odbywa się na uczciwych warunkach, widzi w gruncie rzeczy coś budującego. Zwykle okazuje się, że Jan Peszek – rocznik 1944 – jest od nich znacznie młodszy, w niemalże każdym, z wyjątkiem metrykalnego, tego słowa znaczeniu.

Powiedzieć, że potrafi wszystko, to banał. Jest jak z gumy, plastyczny do granic. Nie bez przyczyny jego popisową partią jest Gonzalo z „Transatlantyku” Gombrowicza, bo bliskie są mu zabawy płciową ambiwalencją swych bohaterów. Jego pocałunku z Janem Fryczem w filmowym „Pożegnaniu jesieni” według Witkacego w reżyserii Mariusza Trelińskiego zapomnieć nie sposób. Dużo gra poza słowami, byłby wspaniałym mimem i niegorszym tancerzem, ale potrafi też klasycznie. Żyje z pasją, gra z pasją, wścieka się na nasz czas i naszą rzeczywistość też z pasją. I tylko on wie, jaką cenę za to płaci.

Wszystko albo nic – tą zasadą skutecznie zaraził Marię. Zaczynała od aktorstwa, była na scenie Antygoną, ale i Kubusiem Puchatkiem. Zagrała bardzo dużo, ale mogła nieporównanie więcej. Wtedy wykonała jednak zdecydowany zwrot ku muzyce. Nagrała kilka płyt, w tekstach jej piosenkach są niezgoda na dzisiejszą Polskę, wściekłość, bunt, ale i liryzm, wielka delikatność. W książce powiedziała, że chciałaby być jak Iggy Pop. To jeszcze nie ten etap, ale już teraz ma w sobie tę samą, co lider The Stooges bezkompromisowość, jak on stawia wszystko na jedną kartę.

„Nakurwiam zen” zaczęło się według relacji Marii od jej pogubienia, niemożności pogodzenia ze sobą i ze światem. Nagrała właśnie płytę i poczuła, że jest gdzieś na rozdrożu, że może życie jest gdzie indziej. „Pójdę do tego dziada Jana i go zapytam o wszystko” – postanowiła. Jan kilka dni wcześniej miał zawał, w książce czytamy, że prawie umarł. Ustalili, że mogą zadawać sobie wszystkie pytania, dopiero potem zdecydują, czy któreś nie są zbyt bolesne. I rzeczywiście czyta się ich rozmowę, jakby nie było między nimi żadnych barier, a tylko absolutna szczerość. Jan Peszek opowiada o odczuwaniu i nie odczuwaniu ojcostwa, zbyt późnym dojrzewaniu do niego, może po raz pierwszy przyznaje się do błędów. Maria Peszek zdaje relację z konsekwencji wyboru życia, na jakie się zdecydowała. To prawda, jest w niej świadomość, iż dzieciństwo w niestandardowej delikatnie rzecz ujmując rodzinie odcisnęło na niej piętno i jest w tym konfrontacja córki i ojca. Jest pewnie odrobina żalu, ale nie ma osądu, bo ona cała z niego. Jak mówi „w naszej rodzinie było w chuj miłości” i z tą pewnością zostajemy. A że nie było jak u innych? No, nie było.

Trudno się pisze o tej książce, bo w gruncie rzeczy jest o wszystkim i każdy opis będzie zubożeniem. Nie ma najmniejszego sensu wpychać jej do jakiejś szufladki, porównywać ze wspomnieniami innych aktorów czy muzyków. Można  brać ją w całości albo smakować fragmenty. Peszkowie ustanawiają tu dla siebie własną, niepowtarzalną miarę. I bywa tak, że łapię się na tym, że wypowiadają także i moje myśli. Na przykład o Polsce, zakutej w narzucone przez kościół normy, żywiącej się żalem, cierpiącej, bo zadekretowano, że z tym jej do twarzy. O Polsce, w której „resztki piękna są tak chwastami zarośnięte, że ledwie dyszą”. Powiem coś, z czego być może się nie ucieszą, ale w stosunku do własnego kraju rozumny człowiek nie może chyba dziś wyzbyć się wściekłości. I to jest zdrowe, i w tym jest ich – nawet jeśli a rebours - patriotyzm.

Można ekscytować się wpisaną w Peszków i ich książkę bezpruderyjnością, opowieściami o ciałach, fajfusach i cipkach, o puszczaniu bąków i tym podobnymi. Maria i Jan za nic mają poprawność, w najmniejszym stopniu nie obchodzi ich, czy przekroczą jakiekolwiek narzucone przez tak zwaną poprawność granice. Można, jak jedna z Marii koleżanek po fachu oburzyć się, że Jan wszystkie poza córką polskie wokalistki bezceremonialnie miesza z błotem. Tyle że warto pamiętać przy tym, że wielki aktor nie rości sobie praw do obiektywizmu. To jego zdanie, może na potrzeby tej rozmowy i z powodu tych emocji ździebko przerysowane, i bierze za to odpowiedzialność. Podobnie jak za własną wściekłość, która chwilami wylewa się z kart książki, jakby dopiero w bezpiecznym kontakcie z córką mogła znaleźć ujście. Znów – nie tylko on czuje podobnie, ale on jak mało kto umie to wyrazić.

Wspaniała książka Marii i Jana Peszków jest w najgłębszej swojej warstwie historią o wolności, którą ma się w sobie i ma się wobec świata, bo nie potrafi się inaczej nawet wówczas, gdy trzeba płacić za to swoją cenę. Znam wielu w artystycznym środowisku, co chętnie wypowiadają się na każdy temat, na wszystko mają receptę i z przyjemnością biorą na siebie rolę dyżurnych autorytetów, ale to nie są Maria i Jan Peszek. Oni idą swoją drogą, dlatego tak mocno brzmi w zakończeniu pomysł córki – przepraszam za spoiler, ale to nie ma większego znaczenia - by to ona po śmierci ojca przejęła „Scenariusz dla możliwego, lecz nieistniejącego aktora instrumentalnego”. Wierzę, że to możliwe. Wiem też, że Jan Peszek „jeszcze przypierdoli”, bo jak mówi, tego właśnie chce, zresztą dość regularnie mu się to udaje.

Na koniec – to jest opowieść o miłości. Bardzo niezwykłej, wyczuwalnej w każdym zdaniu i słowem odmalowanym geście. Ale to opisują sami autorzy i bohaterowie „Nakurwiam zen”, więc nie ma sensu, bym ja nawet próbował.

 

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image