Eseje

My, pogubieni

"Ulisses", Teatr Polski w Poznaniu, fot. Natalia Kabanow"Ulisses", Teatr Polski w Poznaniu, fot. Natalia Kabanow
Rok 2022 w polskim teatrze

2022 nie był dla polskiego teatru rokiem relaksu i odpoczynku, jak brzmiał tytuł pierwszej premiery za dyrekcji Moniki Strzępki w warszawskim Dramatycznym. Upłynął pod znakiem obrony ważnych instytucji oraz postępujących podziałów w teatralnym środowisku. Skreślić tego czasu mimo chęci niektórych nie sposób – zdarzyło się bowiem kilka naprawdę istotnych przedstawień. Tyle że kto ma o tym zaświadczyć, wobec zaniku krytyki zastępowanej przez instagramowe posty?

Najbardziej przejmujące zdjęcie teatralne ostatnich dwunastu miesięcy nie pochodzi z żadnego z przedstawień. Zostało zrobione na schodach krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego 17 lutego po godzinie dwudziestej, może bliżej dwudziestej pierwszej. Kilkadziesiąt minut wcześniej poinformowano o wszczęciu procedury odwoływania dyrektora tej instytucji, Krzysztofa Głuchowskiego. W domach aktorów i pracowników Słowaka rozdzwoniły się telefony. Ludzie wstawali od kolacji, porzucali swe zajęcia, by jak najszybciej pojawić się w teatrze. Stanęli zwartą grupą na schodach w głównym foyer, trzymając tabliczki z napisem „teatr jest nasz”, który miał stać się hasłem obrony placówki. Wystąpienia Głuchowskiego i wspierających go artystów śledziłem podczas transmisji w internecie. Zapamiętam spokojną determinację dyrektora i poruszonego Andrzeja Grabowskiego, który w pewnym momencie poprosił o mikrofon. Teatr Słowackiego pokazał wówczas i miał to udowadniać przez najbliższe miesiące, że w jedności siła, co nie udało się wcześniej ani w Teatrze Polskim we Wrocławiu ani w krakowskim Narodowym Starym Teatrze. I – mówię to szeptem, żeby nie zapeszyć, bo nie można być pewnym dnia ani godziny – wygrał. Ostatnio pojawiły się nieoficjalne informacje, iż Głuchowskiemu nie uda się koniec końców niczego zarzucić. Procedura trwa już ponad trzysta dni i nie została oficjalnie zakończona, choć to wbrew przepisom. Niemniej wydaje się, że tym razem destrukcja się nie powiedzie, o czym zdecydowała postawa całego zespołu teatru. To jest przypadek budujący, bo trudno było nie spisywać Słowaka na straty, niektórzy już wypatrywali w okolicach Placu Świętego Ducha jakiegoś nominata władzy. Tymczasem wspaniałe „Dziady” Mai Kleczewskiej wciąż są na afiszu, do zmiany nie doszło. Choć koszt tego roku dla samego teatru, jego dyrektora i zespołu jest niewątpliwie nie do zmierzenia.

Nagonka na „Dziady” prowokowała do okopania się na pozycjach. Wyobrażam sobie, że w wielu miejscach żwawo uderzano by w werble, realizując jednoznacznie polityczne manifesty. Tymczasem w Teatrze Słowackiego najpierw pokazano „Znachora” jako lekko ironiczny wariant losu pozytywisty wchodzącego w lud, by naprawiać społeczeństwo, a potem zamatowano musicalem „1989”, który na dobre odnowił przymierze sceny z widownią, opowiadając polską historię, co dobrze się kończy, pozytywny mit, w dodatku używając do tego mocno zohydzonej przez wielu legendy „Solidarności”. Mam tyle lat, że pamiętam zawołanie „zło dobrem zwyciężaj”, wiem, z czyich ust padało. Dziś Teatr Słowackiego wcielił je w życie swymi przedstawieniami i to jest w tej opowieści najbardziej budujące.

Bałem się o Teatr w Krakowie, mniej – przyznam – boję się o warszawski Teatr Dramatyczny. Zawieszenie Moniki Strzępki przez wojewodę mazowieckiego jest rzecz jasna aktem cenzorskim, ale na krótką metę. Kolektyw szefowych Teatru Dramatycznego nie zwalnia tempa, sąd niebawem decyzję aparatczyka zmieni, a jeśli nawet nie zmieni, Strzępka wygra kolejny konkurs, z warunkami pod nią pisanymi i przy braku jakiejkolwiek konkurencji, bowiem nikt przy zdrowych zmysłach przeciw niej nie wystartuje. Pierwsza premiera jej dyrekcji, czyli „Mój rok relaksu i odpoczynku” w reżyserii Katarzyny Minkowskiej, jeszcze przede mną, zewsząd słyszę o niej tylko dobrze. To wojewodzie zawdzięcza znakomita reżyserka publiczny imperatyw jej obrony. Natomiast za dzisiejszą sytuację w niemałym stopniu odpowiadają władze Warszawy, mgliście formułując założenia konkursu w Dramatycznym i zawierając w nich określenie „kontynuacja”. Zapewne jestem z innej bajki, ale nie przekonały mnie również prymicje Strzępki i jej zespołu dyrektorskiego, wianki na Placu Defilad, nie czułbym szczególnego żalu, gdyby w teatrze nie stanęła słynna rzeźba. W ogóle wolałbym, gdy Monika Strzępka więcej mówiła o tym, co na scenach Warszawy, Wrocławia czy Krakowa zrobiła, a nie definiowała sztukę niemal wyłącznie przez pryzmat płci. To jedna z najważniejszych artystek ostatniej dekady, choć trzeba powiedzieć jasno, że jej ostatnie inscenizacje oznaczały regres formy. Jako szefowa teatru ma oczywiście prawo wprowadzać własne porządki, choć można byłoby wspomnieć choć półgębkiem, wyłamując się z obowiązującej narracji, że nie wszyscy w zespole przyjmują je z entuzjazmem. Podobnie jak nie wszyscy z obrzydzeniem myślą o dyrekcji Tadeusza Słobodzianka. Ona też przyniosła ważne przedstawienia (tegoroczna „Sztuka intonacji” Słobodzianka przygotowana przez Annę Wieczur była dowodem, że jako dramaturg wciąż operuje niedostępną dla wielu skalą, a i aktorstwo było tu niczego sobie), nie mam też problemu z faktem, iż jedna z bohaterek „Naszej klasy” mówi ponoć, że podczas gwałtu odczuwała przyjemność, choć tej kwestii nie pamiętam. Ewentualne jej wykreślenie przypominałoby pomysły dotyczące komentarzy do „Lolity” Nabokova, tłumaczących, że książka jednak nie jest pochwałą pedofilii.

O tym, czym będzie Dramatyczny czasu Moniki Strzępki, zdecydują spektakle i warto na nie czekać. Trudno natomiast uwierzyć w szanse uratowania podlegającego urzędowi marszałkowskiemu łódzki Teatru Jaracza, gdzie korzystając ze świąteczno-noworocznego rozprężenia rozstrzygnięto konkurs na dyrektora. Wygrał go Michał Chorosiński, przeciw któremu protestował wcześniej zespół aktorski. Z kim wygrał, czyimi głosami – nie wiadomo, próżno szukać informacji. Dobrze, że jest w Łodzi Teatr Powszechny, gdzie Ewa Pilawska z sukcesem rozszerza komediową formułę (znakomite „Kto chce być Żydem” Marka Modzelewskiego w reżyserii Jacka Braciaka), idąc też w całkiem inne rejony, czego najlepszym dowodem współprodukowanie „Imagine” Krystiana Lupy wraz z warszawskim Teatrem Powszechnym, oraz Nowy prowadzony przez Dorotę Ignatjew. Jeszcze nie wszystko stracone.

Chociaż symetryzm nie jest w cenie, powiedzmy jeszcze, iż konkursy dawno już chyba straciły dawny powab. Oto podano, że o stery w TR Warszawa po buncie artystów przeciw dyrekcji Natalii Dzieduszyckiej i Grzegorza Jarzyny powalczą Natalia Dzieduszycka wraz Michałem Merczyńskim, Joanna Nawrocka wraz z Maciejem Nowakiem, kandydatka zespołu Anna Rochowska oraz doszczętnie skompromitowany szef Teatru Akademickiego na Uniwersytecie Warszawskim. Nie znam programów kandydatów, wiem jedynie, kim są, dlatego rzucam tylko luźne wątpliwości. Michał Merczyński to gracz wagi ciężkiej, dyrektor na miarę najważniejszych instytucji, ale czy przez ostatnie miesiące w TR nic się nie zdarzyło, czy obecna szefowa sceny startuje w konkursie dlatego, że cieszy niewzruszonym poparciem swoich ludzi? Czy dyrektorka niewielkiego, nawet kieszonkowego teatru (z czego zrobiła atut) ma już wszystko, by zarządzać jedną z najważniejszych i za chwilę największych placówek Warszawy? Może przydałby się etap przejściowy? I czy najlepsza nawet szefowa działu edukacji jest już gotowa do podjęcia całkiem innej funkcji i wśród przyjaciół z zespołu nie będzie tylko ich delikatnie mówiąc powiernicą? A może to już czas, by zamiast za wszelką cenę szukać konkursowego alibi władze skorzystały z wzorów na przykład niemieckich. Zbudowałeś markę teatru w Bochum, odbierasz telefon z propozycją poprowadzenia sceny w Berlinie z carte blanche na pięć sezonów. Niemożliwe? Wygląda na to, że u nas niemożliwe, choć kandydatów chyba dałoby się znaleźć.

Zmieniła się mapa teatralna Polski. Rzecz jasna, nie widziałem wszystkiego, ale nie przypominam sobie naprawdę ważnej premiery w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, najsłabszy rok od dawna zanotował Teatr Narodowy w Warszawie (zaznaczam, że „Baron Münchausen dla dorosłych” umykał mi wielokrotnie i ja mu się wymykałem i dopiero w ten weekend zostanie przygwożdżony), niewiele oprócz „Imagine” mogę powiedzieć o warszawskim Powszechnym, za chwilę zgubię drogę do Polskiego na Karasia. Spośród propozycji Studia broniłbym zręcznego, silnego zręcznym tekstem Szczepana Twardocha, a przede wszystkim aktorstwem Roberta Talarczyka „Byka” oraz bezpretensjonalnej „Wyspy Jadłonomia” Macieja Podstawnego, o „Plath” czy „Odzie do radości” wolałbym jednak jak najszybciej zapomnieć. Za najwybitniejsze warszawskie przedstawienie roku uważam „To wiem na pewno” Andrew Bovella, przygotowane przez Iwonę Kempę w Ateneum. To teatr środka, który pod niemal telenowelową formą prologu kryje jednak pułapkę na widza. Wspaniałe role Agaty Kuleszy, Przemysława Bluszcza i Pauliny Gałązki sprawiają, że widzowie gremialnie ocierają oczy, bo to jest teatr wielkiego wzruszenia. Warto pozwolić mu się poddać, działa oczyszczająco. Podobnie jak zrealizowany na siedemdziesiąte urodziny aktorki monolog „My Way” Krystyny Jandy w Polonii. Tam również cieszył powrót na scenę Anny Seniuk w monodramie „Życie pani Pomsel”.

Mam zaległości wrocławskie, ale też powiem szczerze – jakoś nie znajdowałem ostatnio wystarczających powodów, by do Wrocławia jeździć. Spośród licznych premier kieleckiego Teatru Żeromskiego wskazuje na mniej głośną, ale zwiastującą reżyserski talent – „Ludwiga” Jana Jelińskiego. Imponuje praca Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima, który stał się ważnym punktem w Krakowie. Sytuuje się dziś na pograniczu, między głównym nurtem a alternatywą, ale skutecznie unieważnia ten podział. W Ludowym Cezary Tomaszewski całkiem na nowo odczytał „Iwonę, księżniczkę Burgunda”, spektakl wygrał w Radomiu na Festiwalu Gombrowiczowskim. Najbardziej osobiste swoje przedstawienie przygotował Bartosz Szydłowski w Łaźni Nowej. „Strach i nędza 2022” to nie jest tylko zapis rozterek reżysera, ale i kryzysu jego generacji, niejeden, choćby i ja, się w nim przejrzy. A przy tym rzecz niewielka, pełna autoironicznego humoru, zaprzeczającą powszechnemu, jakże słusznemu przeświadczeniu, iż polskiemu teatrowi najbardziej brakuje dystansu wobec samego siebie.

Mocno trzyma się gdańskie Wybrzeże, gdzie wybitną rolę w „Placu Bohaterów” Bernharda stworzyła Dorota Kolak. Jan Klata zrealizował tu natomiast klasyczną farsę Michaela Frayna „Czego nie widać”, mieszcząc w niej gorzkie myśli o statusie aktorów, refleksy wojny w Ukrainie, a przede wszystkim ostrą satyrę na stosunki panujące w polskim teatrze. Co nie zmienia faktu, że wręcz upiornie jest to śmieszne. 5 stycznia premierę ma najnowszy spektakl Klaty „Act of Killing”, inspirowany słynnym filmem „Scena zbrodni” Joshuy Oppenheimera, w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Będzie okazja, by o tym widowisku napisać osobno, na razie warto wspomnieć, że jest antytezą wzmiankowanych wyżej jasnych projektów Teatru w Krakowie.

Co więcej? Dwa kameralne spektakle w Teatrze Jaracza w Olsztynie – zwycięskie na krakowskiej Boskiej Komedii „Łatwe rzeczy” Anny Karasińskiej z Ireną Telesz-Burczyk i Mileną Gauer oraz „Czas porzucenia” Weroniki Szczawińskiej z popisową rolą Gauer. Wysoki poziom poznańskiego Teatru Nowego, gdzie na pierwszym miejscu postawić trzeba „Alte Hajm/Stary dom” Marcina Wierzchowskiego i Michaela Rubenfelda, w formule teatru środka opowiadający o relacjach polsko-żydowskich bez żadnego znieczulenia.

Punktem odniesienia dla innych twórców i scen stał się wyprodukowany przez Dailes Teatris w Rydze i opolski Teatr Kochanowskiego „Rohtko” Łukasza Twarkowskiego – gigantyczna, naładowana najnowocześniejszą technologią inscenizacja stawiająca pytania o granice między fałszem i prawdą w sztuce, budująca piętrową narrację, ale nie tracąca przy tym z oczu emocji bohaterów. Spektakl Twarkowskiego dowodzi, że w Opolu niemożliwe staje się możliwe. Praca dyrektora Norberta Rakowskiego i systematyczny wzrost zespołu aktorskiego przeniosły Teatr Kochanowskiego do wyższej ligi. Odbyło się to bez odwracania się od publiczności. W repertuarze są rzeczy dla szerokiej widowni („Historia miłosna” Wojciecha Malajkata, „Ziemia obiecana” Piotra Ratajczaka) oraz projekty zdecydowanie trudniejsze („Los Endemoniados/Biesy” Marcina Wierzchowskiego, „Badania ściśle tajne” Rakowskiego, „Antonówki” Janusza Opryńskiego).

Jeśli brać pod uwagę liczbę nagród na Boskiej Komedii, triumfatorem roku należałoby uznać poznański Teatr Polski. „Śmierć Jana Pawła II” Jakuba Skrzywanka okazała się pozbawioną grama publicystyki kroniką umierania polskiego papieża, odartego ze wszystkich atrybutów przynależnej mu władzy. Przejmująco pokazał to Michał Kaleta, ostatnimi rolami w Polskim potwierdzający, że jest dziś jednym z najwybitniejszych u nas aktorów. Przy okazji seans Skrzywanka stał się też symbolicznym pożegnaniem kościoła katolickiego, jakim go pamiętamy z tamtych czasów. I niezwykłym, bardzo prywatnie odbieranym przez każdego doświadczeniem. W Polskim pojawił się też inny projekt z pozoru niemożliwy – „Ulisses” zrealizowany przez Maję Kleczewską, a gładko przeniesiony przez Damiana Josefa Necia w poznańskie realia. W fenomenalnej adaptacji powieści Joyce’a udało się zawrzeć cały zawarty w niej rewolucyjny potencjał, co sprawiło, że brawurowa inscenizacja nie tylko burzyła podział na scenę i widownię, ale uderzała ukrytą pod szalonym śmiechem polityczną siłą. „Ulissesa” uważam za jedno z najważniejszych spektakli w dorobku Kleczewskiej i ostateczny dowód jakości zespołu aktorskiego Teatru Polskiego, co zresztą dało się zauważyć również w wysoko ocenianej „Cudzoziemce” Katarzyny Minkowskiej. Słowem, miał Teatr Polski najlepszy od kiedy pamiętam sezon, najlepszy od dawien dawna rok. I co? Prezydent Poznania postanowił podziękować za to Marcinowi Kowalskiemu i Maciejowi Nowakowi, rozpisując dyrektorski konkurs, co można było odebrać jako wotum nieufności. Logiczne? Na pewno bardzo polskie. Nie ma jak rozwalić coś, co dobrze działa.

W takim jesteśmy punkcie. Potrzaskani po pandemii, wstrząśnięci wojną w Ukrainie, niepewni przyszłości w związku z horrendalną inflacją. Coraz bardziej podzieleni w środowisku, gdzie prawie każdy gra na siebie i brakuje jakichkolwiek wspólnych kryteriów oceny, bo wobec śmierci krytyki i zaniku autorytetów nie ma kto ich wyznaczać. Pogubieni. Co robić zatem? Robić swoje, tyle że jeszcze bardziej intensywnie. Nie ma się z czego cieszyć, ale najgorsze, co nas może spotkać, to próba przeczekania pod kamieniem. Bo to i tak się nie uda. Rzeczywistość upomni się o swoje.

PS. A najważniejsze zdarzyło się 15 maja. Zmarł Jerzy Trela. Tej straty nie da się zapełnić.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image