Eseje

Ewangelia śmiechu

Fot. Alicja AntoszczykFot. Alicja Antoszczyk
Na marginesie spektaklu „Latający Potwór Spaghetti” w reżyserii Mateusza Pakuły w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie

Na pierwszy rzut oka jest anarchistyczna farsa, za nic mająca utrwalone przez społeczne i obyczajowe normy świętości. Bobby Henderson między piekłem a niebem, przerysowany Szatan z podkreślonymi makijażem oczami, Chrystus wcielony w kobietę, ale ze znaną z ikonografii charakteryzacją. Wszystko, co chcielibyście wyśmiać w religii, ale nigdy nie mieliście odwagi. Kiedy poskrobać jednak mocniej „Latający Potwór Spaghetti” Mateusza Pakuły wchodzi w nieoczywisty dialog z jego poprzednimi przedstawieniami, stając się mocnym głosem w sprawie wolności wiary, odczuwania, myślenia i mówienia. A może nawet apelem o kościół z ludzką twarzą. Rzecz jasna w Polsce musi on zostać zlekceważony.

Pisałem o tym już przy okazji „Złotych płyt” z Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu – poprzedniego spektaklu Mateusza Pakuły. Rok po premierze „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” artysta musiał oderwać się od swego dzieła założycielskiego, ostentacyjnie odejść od tamtego nastroju, porzucić własny temat, poszukać nieco innego siebie, a przede wszystkim spuścić powietrze z rozdętego ponad miarę balona oczekiwań pod swoim adresem. Zauważałem wówczas, że Pakuła po „Jak nie zabiłem…” wszedł do wyższej ligi, teraz to on wyznacza warunki, no i pracuje na siebie, nie zapominając o sprawdzonej w licznych teatralnych przygodach ekipie. Działa na wielu frontach, pomiędzy „Złotymi płytami” wydał drugą książkę prozatorską – świetną „Skóra po dziadku” - cyzelując rozwichrzoną, poszarpaną, celowo fragmentaryczną formę po części szczerej, a za chwilę jednak sfingowanej autobiografii. Zrealizował też kilkuodcinkowe słuchowisko o Karolu Szymanowskim, jak wieść gminna niesie największą tego rodzaju produkcję w dziejach Radia Kraków. I podobno ma już gotową książkę dla dzieci, pisaną, jak sam mówi, dla czystego fanu – własnego i swoich synów.

Przyznam, że trochę boję się przesytu, nie chciałbym, by Mateusz Pakuła wyskakiwał z każdej lodówki. Wiem jednak, że nie dąży do tego i sam zainteresowany, dlatego wierzę, że będzie umiał rozsądnie sobą gospodarować. Choć z drugiej strony trudno się dziwić, że na razie wyciska jak cytrynę swój czas, nie chce tracić impetu. Tym bardziej, że zachowując wierność swej drodze, kolejnymi projektami w jakimś stopniu wymyśla siebie na nowo. Z pozoru brzmi to jak sprzeczność, ale sprzecznością nie jest. Ostatni dowód przynosi przedstawienie w krakowskiej Łaźni Nowej.

Kiedy Pakuła sztukę skończył i brał się za przeniesienie jej na scenę, poszła fama, że tak śmiesznie w jego dramaturgii jeszcze nie było, że upiornie momentami zabawne „Złote płyty” to były małe miki, teraz dopiero autor „Lem vs. Dick” przywali ostro, nie ocali nikogo i niczego, w dodatku uderzając w najbardziej wrażliwą tkankę, w świat religii i kościoła, a z tego przecież żartować nie wolno, bo piekło, anatema i kółka różańcowe pod teatrem. Miałem okazję przeczytać „Latającego Potwora Spaghetti” wcześniej, udostępnionego mi przez Agencję Dramatu i Teatru, która szykuje zbiór sztuk Pakuły podsumowujący jego dotychczasowy dorobek, dostrzegłem w nim potencjał uwalniającego śmiechu, ale wiedziałem też, że prawdziwy wymiar tekst udowodni lub nie dopiero w realizacji. Tak już jest nie tylko z utworami tego twórcy. Nie myślę w żadnym razie odbierać im literackiej klasy, ale prawdziwą siłę objawiają w zetknięciu z aktorami. Szczególnie, że ma reżyser z nimi wyjątkowe porozumienie.

Powiedzieliśmy, że Pakuła wie, iż nie może brnąć w tonację „Jak nie zabiłem swojego ojca…”, że szuka innych klimatów i tematów, nakłuwa dotychczasowy swój wizerunek. Mimo to jednak „Latający Potwór Spaghetti” nastrojem tak odmienny od tamtej osobistej wściekłej elegii, od pierwszych chwili objawia z nią punkty wspólne. Na scenie Jan Jurkowski – jeden z ulubionych aktorów Pakuły. Tam był jednym z dwóch głosów narratora, wcielał się też w jego matkę, tu zostaje Bobbym Hendersonem, wrzuconym do piekielnej poczekalni (imponująca hiperrealistyczna dekoracja Justyny Elminowskiej), jako żywo przypominającej korporacyjny korytarz, skąd do odpowiednich gabinetów kierowani są interesanci. Za kontuarem siedzi, nie odzywając się, Marcin Pakuła – w „Jak nie zabiłem…” na żywo wykonywał muzykę, tu (obok Dominika Roga) robi to samo. Szatanem jest brawurowy Szymon Mysłakowski, który w wiadomym spektaklu wcielał się we wszystkie straszne ciotki i babki, w każdego potwornego lekarza i oślizłego funkcjonariusza z domu pogrzebowego. Tam uosabiał wyszczerzoną w prześmiewczym grymasie monstrualną twarz społeczeństwa, tu daje wyostrzone makijażem rysy diabłu, tyle że w jego ujęciu jest to raczej demon kieszonkowego kalibru, nieco chimeryczny i bezradny, chwilami – excusez le mot – w zagubieniu wzruszający. Szatan bliski zużytej, choć niczego nie tracącej wraz z upływem wieków wizji Goethego, ten, co „wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”. Chociaż po prawdzie u Pakuły pogrąża się niebywale zabawnie we własnym rozmemłaniu, bo i jego najwyraźniej dopadła neurotyczna osobowość naszych czasów. W każdym razie rola Mysłakowskiego jest znakomita, bo pod opętańczym śmiechem kryje mimo wszystko gorycz, a gra z „Jak nie zabiłem swojego ojca…” to coś więcej niż tylko mechaniczne nawiązywanie do słynnej inscenizacji.

W opowieści o umieraniu taty na ławie oskarżonych umieszczał Pakuła kościół jako bezduszną instytucję, która zaprzecza wszystkiemu, co głosi. Uderzał w kościółkowy ludek, z góry zadekretowany kult papieża Polaka. W kluczowym momencie, nawiązując do wiadomych słów wiadomo kogo, rzucał kościołowi w twarz, że jest jedynie ideologią. Tym razem opowiada wprost o religii, Szatanie, Chrystusie i Duchu Świętym. Ostatnia para kradnie show w Łaźni Nowej, bo Jezusem jest Zuzanna Skolias-Pakuła – spod utrwalonej w tandetnej ikonografii charakteryzacji widać rysy twarzy aktorki i wokalistki, Skolias-Pakuła nie bawi się także w modulowanie głosu. Małomównym, ironicznym i zdroworozsądkowym, za to anielsko śpiewającym (podobnie jak sceniczny Jezus) Duchem Świętym jest zjawiskowa jak zwykle Emose Uhunmwangho, poznana przez Pakułę przy „Złotych płytach” w Capitolu i czym prędzej zaproszona do krakowskiej realizacji. Patrząc po wierzchu – obawiam się, że oczami polskiej większości – fenomenalnie dysponowane artystki dają wizerunki dwóch wcieleń Boga ekstremalnie dalekie od religijnej poprawności, powie niejeden, że szydercze i kpiące. Gdy ktoś zatrzyma się wyłącznie na tym, łatwo mu będzie oskarżyć Mateusza Pakułę o podsycanie antykościelnej jatki, kpinę ze świętości, szyderstwo ze wszystkich, co wciąż mają je za ważne. To prawda, ma „Latający Potwór Spaghetti” w Łaźni Nowej potencjał anarchistycznej rozróby, podważającej wszystko, co jest nie do podważenia, podobnie zresztą jak religia pastafarian i ewangelia Bobby’ego Hendersona, bo przecież jego śmiech i wichrzycielska postawa patronują przedstawieniu.

To jednak tylko jedno ze znaczeń krakowskiego widowiska. Mimo krytyki wymierzonej w utrwalone przez wieki kanony, każące kościołowi nie dopuszczać do siebie jakichkolwiek zmian i zwykle ignorować zwykłego człowieka, przemyca ona wizję wspólnoty, gdzie jest też miejsce na wolność myśli, na wątpliwości i na uśmiech. Kościół uosabiany żartobliwie przez Zuzannę Skolias-Pakułę i Emose Uhunmwangho paradoksalnie jest kościołem z ludzką twarzą, przyjaznym, nieopresyjnym. Oczywiście, że to utopia, jasne, że idzie na przekór, ale można go najzwyczajniej w świecie polubić.

„Latający Potwór Spaghetti” niesie za sobą uwalniającą moc śmiechu, a jego przecież najbardziej pozbawiona jest nam tu panująca religia. W czasach trudnych, gdy wokół mrok i przemoc i kiedy nie wiadomo, co będzie jutro, śmiech, także ten, jaki słychać w Łaźni Nowej, jest ucieczką, daje ulgę, a niektórym może w niewielkim stopniu zastąpić terapię duszy. Przechodząc zaś na wyższe diapazony – i od razu przepraszając za patos, który być może nie przystoi lekkiej, a nawet bardzo lekkiej konwencji przedstawienia – staje się lekcją wolności. Wolności wiary, myśli i słowa, kiedy nikt niczego nam nie narzuca, ale sami decydujemy o sobie.


I właśnie tak myślę o ostatnich pracach Mateusza Pakuły – o „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, „Złotych płytach” i „Latającym Potworze Spaghetti”. Chociaż są skrajnie różne, gdy idzie o tematy, odmienne w konwencjach i w innych utrzymane tonacjach, w istocie mówią o tym samym. Pierwsze o wolności umierania, prawie do odchodzenia na własnych warunkach. Drugie o tym, czym jest człowiek i jaki własny obraz po sobie pozostawi, czy będzie on efektem wolnych wyborów czy raczej presji możnych, nakazujących, co wolno, a czego nie. Najnowsze natomiast o tym, że każdy ma prawo do wolności decydowania, w kogo wierzy i innym nic do tego. Mateusz Pakuła – pan od wolności. Jak dla mnie zupełnie nieźle to brzmi.

Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image