Eseje

Dwoje ludzieńków

Fot. Grażyna GudejkoFot. Grażyna Gudejko
Na marginesie przedstawienia „Przebłyski” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Gudejko w Warszawie

Daniel Olbrychski próbuje krzyczeć w niezgodzie na własną starość i bliskie odejście, ale schrypnięty głos więźnie w gardle, brakuje oddechu. Jadwiga Jankowska-Cieślak wygina, prostuje, wyłamuje palce, tworząc dziwną symfonię rąk, jest z tego i nie z tego świata. Oboje z pełnym zaufaniem podążają za Agatą Dudą-Gracz, która z prostej sztuki Serge’a Kribusa tworzy nowy teatr śmierci, z Kantorem i Ionesco w tle. Niewielki, gorzko zabawny spektakl jest jednym z największych zaskoczeń sezonu. Jankowska-Cieślak swobodnie czuje się w progresywnych poszukiwaniach, ale Olbrychskiego w podobnej roli nigdy nie widziałem.

Niedziela, sam początek lutego. Rano biegnę do kina, by zobaczyć „The Brutalist” Brady’ego Corbeta, bo przecież wydarzenie, za chwilę Oscary, lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć, więc zobaczyć trzeba. Więc widzę trwający przez trzy i pół godziny, wycyzelowany do ostatniego detalu obraz, zaprogramowany na arcydzieło, skrojony na monument, ze wszystkimi składnikami niezawodnej receptury, co niewątpliwie zaprowadzi twórców tam, gdzie ma zaprowadzić, czyli na różne gale, do statuetek wszelkiego pokroju, w rankingi najbardziej wiekopomnych dzieł roku. Adrien Brody – tak, oczywiście wybitny, ale dokładnie taki, jak się można było spodziewać, przy Szpilmanie ta rola nawet nie stała, zresztą „Pianista” Polańskiego to całkiem inne doświadczenie – film pisany samym bólem. Lepsi Felicity Jones i Guy Pearce, ale cóż z tego, skoro łapię się na tym, że niewiele mnie to wszystko obchodzi, pierwszy zachwyt formalną stroną dawno ustąpił zniecierpliwieniu, bo czuję, że ego artysty prowadzi go do wielkiej mistyfikacji, a jej efektem jest  humbug. Polscy krytycy pieją z zachwytu (zadziwiające, jak bardzo lubią występować w stadzie), z chóru wyłamuje się autor „Kultury Liberalnej”, tytułując tekst „Atrapa arcydzieła”. Trafił w punkt, w sensie ścisłym. Ale zostaniemy osamotnieni. Za chwilę posypią się kolejne peany.

Piszę o „Brutaliście”, bo mnie zirytował, ale też dlatego, że ledwie dwie godziny po zakończeniu seansu trafiam do warszawskiego Collegium Nobilium, gdzie Teatr Gudejko gra „Przebłyski” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz z Jadwigą Jankowską-Cieślak i Danielem Olbrychskim – dla nich powstało to przedstawienie. I mam poczucie, że jestem w innej galaktyce niż ta, gdzie rządzi Corbet. Spektakl trwa jedną trzecią tego, co jego film, celowo eksponuje wewnętrzne szwy, chce opowiadać najmniejszymi literami. Na scenie stół, który stanie się małżeńskim łożem, obok krzesła, krzesła i jeszcze raz krzesła. Na nich wydobywane z ciemności przedmioty z przeszłości, ślad poprzedniego życia, a może w ogóle życia pary bohaterów. Refleksy dawnych uśmiechów, łez, minionych uczuć i emocji. Spektakl Agaty Dudy-Gracz nie jest odbiciem realności, nie mieści się w czasie teraźniejszym. Jest zamglonym powidokiem czegoś, co już nie wróci. Życia przed śmiercią, po naszej stronie.

Zdumiewająca sprawa z tym przedstawieniem. Ktoś taki jak ja, kto śledzi teatr Agaty Dudy-Gracz od początku jej drogi, mógł poczuć się zdezorientowany podjętą przez nią decyzją, by zająć się dwuosobową sztuką w komercyjnym z założenia teatrze, wedle reguł typowych dla podobnych produkcji. Przecież od lat przyzwyczailiśmy się, że teatr Agaty Dudy-Gracz to inna skala, inny styl, rozciąganie gatunków. W ostatnich swoich pracach „Proszę państwa, Wyspiański umiera” z Teatru Słowackiego w Krakowie oraz „Na kolana, panie Wyspiański” granym na Wawelu przygląda się artystka autorowi „Wesela” , ustawiając go w kontrze do elit współczesnych twórcy, a przy tym ukazując w wewnętrznym pogubieniu. W pierwszym z frapujących widowisk rozpina nić między czasami Wyspiańskiego a dniem dzisiejszym, szukając śladów jego myśli i wizji w obecnym artystycznym Krakowie, szydząc z niego dość bezceremonialnie, trochę jak niegdyś Bernhard z wiedeńskiej socjety w „Wycince”. Na Wawelu zaś pyta, jak się mamy z naszym kliszowym widzeniem wizjonera i jak on się czuje sam ze sobą, celebrując własne odchodzenie. W owym dyptyku „Wyspiańskim” (ma być jeszcze część trzecia) idą obok siebie dla wielkie tematy Dudy-Gracz – obecny w jej teatrze od zawsze motyw umierania i coraz bardziej wyraźny żywioł śmiechu.

W obu inscenizacjach, podobnie jak w obecnych od lat we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol oraz w Teatrze Nowym w Poznaniu sztandarowych pracach autorki „Ja, Piotr Riviere…” oraz „Będzie pani zadowolona…” dominował jednak malarski rozmach, łamanie czwartej ściany, traktowanie widowiska jako ogarniającego cały budynek teatru wspólnotowego doświadczenia. „Przebłyski” to w porównaniu z najbardziej charakterystycznymi dla Dudy-Gracz spektaklami ledwie drobiazg, rzecz na wskroś kameralna, jakby na marginesie głównego nurtu jej zainteresowań.

Tak rzeczywiście jest, ale to nie oznacza, że produkcja Jerzego Gudejki, który siłą rzeczy musi specjalizować się w komercji, zmieniła twórczynię, że teraz oglądamy Dudę-Gracz w wersji light, w ujęciu popularnym i że jej spektakl można postawić obok gwiazdorskich fars z udziałem znanych i lubianych. W „Przebłyskach” artystka używa innych środków niż zazwyczaj i, co kluczowe i najbardziej odmienne od jej stałej praktyki, sięga po cudzy tekst, ale ton opowieści, jej temat i jego potraktowanie to wciąż jest osobisty i osobny charakter pisma znany z jej teatru. Najprościej mówiąc, to nie Serge Kribus zmienił Agatę Dudę-Gracz, ale ona na tekście francuskiego pisarza zbudowała własny świat, dała mu inną symbolikę, odebrała konwencjonalną rutynę.

Weszli w to z wielkim zaufaniem dla inscenizatorki Jadwiga Jankowska-Cieślak i Daniel Olbrychski, dla których przecież powstało to przedstawienie. Znów – jeśli ktoś oczekuje bezpiecznego wieczoru ze sztuką łatwą i bezbolesną, mocno się zdziwi. Jankowska-Cieślak i Olbrychski nie mają tu na szczęście do wykonania żadnych aktów całkowitych, ciągle jesteśmy w teatrze, pozostającym sugestywną iluzją, ale to nie są role gładkie i tylko powierzchownie angażujące. Wyobrażam sobie, że i proces pracy taki nie był, bowiem sztuka Kribusa w opracowaniu Dudy-Gracz zdecydowanie zmieniła temperaturę. Daniel Olbrychski jeździ po kraju z innym tekstem Francuza, w „Niespodziewanym powrocie” tworzy duet z Tomaszem Karolakiem. Tam też dzięki sile aktorów w salonową dramę wkradła się brutalność prawdziwego życia, ale „Przebłyski” w ujęciu Dudy-Gracz stawiają innej miary wymagania, nie tylko w sferze aktorstwa, ale i gotowości spojrzenia na siebie, a to nie tylko od zawodowego doświadczenia zależy.

Zaczyna się od serii obrzydliwych antysemickich żartów, takich, co nie należy ich powtarzać w towarzystwie. Tyle że w dziwnie mechanicznej beznamiętnej interpretacji wybitnej aktorki owa nieprzyzwoita litania nie jest jedynie ekscesem, wybrykiem starszej pani, która postanowiła nagiąć normy. Jest podpaleniem lontu pod żydowskim pochodzeniem i żydowskim światem Abraszy i Rosy, który ich bliskich skazał na zagładę Holocaustu, a jego i ją zmusza do wiecznego rozpamiętywania traumy, nieustannego celebrowania bycia Żydówką i Żydem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wprowadza jednocześnie w ciąg zbrukanych starością rytuałów, gdzie religii używa się, by odpędzić od siebie widmo śmierci.

Rzecz w tym, że nic się nie da zrobić, bo śmierć w „Przebłyskach” obecna jest od pierwszej chwili. Przybiera postać Rosy zgodnie z wierzeniem, że zazwyczaj przychodzi po nas ktoś najbliższy. Zanim jednak dokończy swoją pracę, obojgu zafundowana zostaje seria przebłysków, co tłumaczy strategię autorki przedstawienia, która nawet w tytule odeszła od dramatycznego oryginału. U Serge’a Kribusa było inaczej, u Agaty Dudy-Gracz mamy pożyczone od Williama Szekspira „Przebłyski”. W „Romeo i Julii” napisał trzy wersy, którymi otworzyła misterium odchodzenia Rosy i Abraszy: „Przed egzekucją skazańcom podobno / Zdarza się chwila euforii: dozorcy / Zwą taki moment ostatnim przebłyskiem”.

„Przebłyski” są więc zatem serią ostatnich przebłysków, układających się w bolesną, choć czasem groteskową grę w przypominanie i zapominanie, gdzie oczywiście tego ostatniego jest więcej. Abrasza i Rosa odnawiają sceny z przeszłości, powtarzają je, by jeszcze raz zadać sobie te same do niegdyś rany. Bywają wobec siebie okrutni,  znają najczulsze swoje punkty, więc dobrze wiedzą, gdzie uderzyć. Pomiędzy krzesłami, jakimi zastawiona jest scena, zmieniającymi się w kolejne stacje pamięci, są jak Stary i Stara z dramatu Eugene’a Ionesco. Sztuka Kribusa rzecz jasna nie jest nowymi „Krzesłami”, ale inscenizatorka dolała do niej w sam raz goryczy i poczucia absurdu życia. Bardziej jednak niż postaciami z „Krzeseł” Ona Jankowskiej-Cieślak i On Olbrychskiego są Romeem i Julią, namalowanymi na biednym płótnie w czasach już nie starości, a odchodzenia.

Niegdyś – to było siedemnaście lat temu - Agata Duda-Gracz przygotowała Szekspirowską tragedię w krakowskim Teatrze STU. Jedną z trzech Julii była tam Anna Polony. Zapamiętałem ją znacznie lepiej niż samo przedstawienie. To nie przypadek, bo na własnych taśmach pamięci teatru Dudy-Gracz wciąż widzę twarze Marty Stebnickiej, Feliksa Szajnerta, Zbigniewa Rucińskiego, Elżbiety Karkoszki, Ildefonsa Stachowiaka, Sławomira Rokity, wielu innych. To nie jest artystka, która oswaja starość czy nie daj Bóg ją zagłaskuje. To jest reżyser, co starość ukazuje uczciwie, z bliskością, czule, a bez czułostkowości. Tak samo jest w „Przebłyskach”, ale tym razem na pierwszym planie.

Jadwiga Jankowska-Cieślak i Daniel Olbrychski idą w to z pełnym zaufaniem. Ona – jakby nieuchwytna w swej roli – jest starością, jest małą dziewczynką i jest śmiercią. On – w brudnym szlafroku i wytartych kalesonach – schrypniętym starcem ciągle karmiącym się wspomnieniem o swej męskości i dawno minionej sile. Powtarzam, nawet jeżeli brzmi to jak jeszcze jedno standardowe zadanie aktorskie, to nim nie jest. Wymaga bowiem zgody na ryzyko i odwagi, by przyjrzeć się sobie bez żadnych bezpieczników. Zwierciadło z „Przebłysków’, choć wcale nie ma go na scenie, nie służy pokrzepieniu kogokolwiek.

Choć nie – zwierciadłem są Maja Kleszcz i Wojciech Krzak. Tworzą muzykę na żywo, ona śpiewa piosenki, które Rosa i Abrasza mogli usłyszeć kiedyś gdzieś i może jeszcze dźwięczą im w sercach. Muzyczny pejzaż spektaklu jest ważny, ale szczególne znaczenie ma, iż dzięki stałej obecności Kleszcz i Krzaka aktorzy mogą się w nich przeglądać, a my widzimy odbicia Rosy i Abraszy z minionych lat. To kluczowa dla inscenizacji decyzja, młodych rzecz jasna nie ma w tekście Kribusa. U Agaty Dudy-Gracz są i dzięki temu w jej teatrze – jak niegdyś u Kantora – znów żyją umarli.           



Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.

Media społecznościowe

Projekt i realizacja strony www Sitte.pl

Image