Umówmy się – to nie jest dramat, który zrobi cokolwiek w historii teatru, nie też sensu udawać, że zmieni bieg dziejów albo każe inaczej myśleć o współczesności. Hiszpański autor Pablo Remón napisał chwilami bardzo zabawną, chwilami gorzką, w wielu momentach zaskakująco przenikliwą sztukę o teatrze, z całą jego blagą i rzadkimi błyskami czysto ludzkich spełnień. „Zaćmienie w dwóch aktach” jest przede wszystkim komedią, w której przegląda się aktorstwo z całym swym poczuciem wyjątkowości. Pod reżyserską (a przecież i aktorską) ręką Grzegorza Małeckiego balon ten umiejętnie przekłuwa świetny kwartet z Narodowego – Oskar Hamerski, Mateusz Rusin, Anna Lobedan, wreszcie prawdziwie przejmująca Justyna Kowalska.
Czytam w programie do spektaklu Teatru Narodowego biogram reżysera i konstatuję z zadziwieniem, że się myliłem. Byłem bowiem przekonany, że artystyczną drogę Grzegorza Małeckiego śledzę od samego początku, że mógłbym recytować jego role wybudzony z najgłębszego snu i że w ogóle z czego jak z czego, ale z dorobku Małeckiego nikt mnie nie zagnie. Tymczasem jest inaczej, za rogiem czai się porażka. Bo występów Małeckiego w przedstawieniach mojego ukochanego Jerzego Grzegorzewskiego jakoś nie pamiętam, na pewno krył się w cieniu głównych wykonawców. Z „Happy Endu” Brechta bardziej niż samą inscenizację zapamiętałem nie wiem czy prawdziwą anegdotę o tym, że młody aktor Małecki wciąż przecież krótko po debiucie bardzo rozsierdzony atmosferą na próbach oraz bezradnością utytułowanego reżysera biegł za nim po korytarzach Narodowego, krzycząc, by się wreszcie ogarnął i nadał pracy właściwy kierunek. Podkreślam, może gros tej historyjki jest zmyśleniem, może zdarzenie zostało zmitologizowane, w końcu historia teatru uwielbia takie opowieści. Niemniej oddaje aurę, z jaką Małecki wkraczał w zawodowe życie, uchodząc za aktora zapalczywego, krnąbrnego, trudnego we współpracy, ale najwięcej wymagającego od samego siebie.
O tym, jakie przynosi to efekty, można było się przekonać wielokrotnie, kiedy pracował do spodu, nie poprzestając na poprawnym muskaniu swych postaci. Wstrząsający, śmieszny i przerażający był jego Edek w „Tangu” Mrożka wyreżyserowanym przez Jerzego Jarockiego, pod maską jowialności skrywający czystą brutalność, spektakularny zaś Książę Konstanty z „Kordiana” Jana Englerta. Największe jednak kreacje stworzył Małecki w rzeczach skrajnie odmiennych. W rozpisanym na aktorskie trio dramacie Neila LaBute’a „W mrocznym mrocznym domu” wyreżyserowanym przez Grażynę Kanię dotknął wraz z bohaterem samego dna ludzkiego upadku. W „Dziadach” wielkiego Eimuntasa Nekrosiusa był Gustawem Konradem dalekim od kanonu, na nowo wymyślającym samego siebie, mocnym, a jednak błądzącym. Pytającym.
Wymieniam ledwie kilka kluczowych osiągnięć artysty, zdecydowaną większość ważnych prac pomijam. Grzegorz Małecki jest początku w zespole Narodowego, tak się złożyło, że premiera „Zaćmienia w dwóch aktach” stała się nieformalnym jubileuszem ćwierćwiecza jego pracy twórczej. Można więc składać mu okolicznościowe laudacje, można powtarzać, ile już dokonał. Tyle że ja chyba wolę inaczej. Wolę powiedzieć, że najbardziej cenię w Małeckim ową niespokojność ducha. Uczciwie mówił rzeczy niepopularne także o dziełach, w których sam brał udział. Zerkał na boki. W Polonii u Krystyny Jandy zagrał wspaniale z Marią Seweryn w „Konstelacjach” Payne’a, w Dramatycznym u Tadeusza Słobodzianka wziął barwny epizod w „Fataliście”, ironią nakłuwając i konwencję, i własny wizerunek. A przede wszystkim stanął po drugiej stronie. Zaczął reżyserować trochę tak, jakby chciał wypełnić lukę. Tak, jak rzadko robią to inni.
Swej matce Annie Seniuk dał na osiemdziesiąte urodziny pierwszy w karierze monodram. W „Życiu pani Pomsel” w Polonii wcieliła się w dawną sekretarkę Goebelsa, ze swadą wspominającą minione czasy. I razem z wielką aktorką zrobili tak, że owa miła starsza pani skutecznie swą gawędą prowadziła z nami podwójną grę. Do tego stopnia upowszedniła zło, że mimochodem ją rozgrzeszyliśmy, stając się nieświadomym elementem mechanizmu zbrodni.
Wcześniej jednak w przestrzeni Sceny Studio w Narodowym wystawił „Tchnienie” Macmillana, pierwszy raz obsadzając Justynę Kowalską i Mateusza Rusina. Na absolutnie pustej podłodze, bez żadnej scenografii ani innych podpórek kazał im dotknąć czystych emocji. Widziałem to dwa razy. Na premierze bez zachwytu, zdawało mi się, że tekst przereklamowany i spektakl jakiś taki niedotkliwy. Dopiero dwa albo trzy lata później „Tchnienie” kompletnie zaskoczyło na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu. Kowalska i Rusin stali się czułymi partnerami, opowieść nabrała goryczy i głębi, porzucając zapamiętaną przeze mnie poprawność. Zrozumiałem wtedy, że chyba o to idzie Małeckiemu w jego reżyserowaniu – że chce skupić się na człowieku, ogołacając go ze wszystkiego, co niekonieczne. Interesuje go teatr robiony z niemal niczego, by nie rozpraszać uwagi. I jeszcze – może najważniejsze – że jest to teatr bez wielkich słów, pisany małymi literami.
Miało być o nowej premierze Teatru Narodowego, ja tymczasem ciągle o Małeckim… Nie umiem jednak inaczej, skoro reżyser „Zaćmienia w dwóch aktach” podkreśla, że zachwycił się tekstem Pablo Remóna od pierwszej chwili i od razu wiedział, że chce nad nim pracować. Dlaczego tak jest, staje się jasne już od początku inscenizacji. Znowu jesteśmy bowiem na malutkiej Scenie Studio, znowu jest ona pusta, będą musiały wystarczyć cztery krzesła i kulisty odrys księżyca na zamykającym pole gry płótnie, w nim z rzadka projekcje wideo. Nie wiem za dużo o relacjach między aktorami narodowej sceny i nie mają one dla mnie znaczenia, ale po obejrzeniu „Zaćmienia…” niewiele chyba zaryzykuję, kiedy powiem, że Anna Lobedan, Justyna Kowalska, Mateusz Rusin i Oskar Hamerski muszą się chyba bardzo lubić i muszą lubić ze sobą grać, bo to widać w ich partnerowaniu, w urwanych gestach, w spojrzeniach i uśmiechach, w tym, co w rolach i co poza rolami. Bo nie jest bez znaczenia, że wśród wielu kreowanych przez Lobedan i Hamerskiego postaci są Anna Lobedan i Oskar Hamerski, Kowalska i Rusin oficjalnie nie grają Kowalskiej i Rusina, ale wynika to chyba tylko z faktu, że z czterech głównych ról dramatu hiszpańskiego autora im przypadły te trochę bardziej główne, bowiem przeplatające się historie Any i Diega prowadzą i utwór, i przedstawienie. W niczym to jednak nie przeszkadza faktowi, że Kowalska i Rusin również mówią także we własnym imieniu, Kowalska może nawet bardziej... O czym za chwilę.
Wszystko zaczyna się od kilku dowcipnych informacji wyświetlanych na księżycowym płótnie, które mają wywołać uśmiech i zburzyć dystans pomiędzy sceną a widownią. Ja uśmiechałem się dyskretnie, bo słabo u mnie z poczuciem humoru, poza tym chwyt to jak ze studenckiego wieczoru. Tyle że w „Zaćmieniu…” nie sam żartobliwy ton prologu jest istotny, ile natychmiastowa chęć nakłucia samych siebie. O to zaprosiliśmy was na narodową (prawda, że najmniejszą, ale jednak) scenę, macie związane z tym oczekiwania, zatem porzućcie je, bo nie zamierzamy grać przed wami Wielkiej Sztuki. W zamian ukrywając się za bohaterami dramatu opowiemy coś o sobie, a poprzez wielość fizycznych i wewnętrznych metamorfoz trochę mechanizm teatru obnażymy. I tak przez jakiś czas „Zaćmienie…” oglądamy, podążając za Aną aktorką i innymi do niej podobnymi, Diego reżyserem i wieloma takimi jak on. Jesteśmy w świecie Czechowa, by za chwilę spotkać się ze Złą Czarownicą z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, a potem wejść w autodestrukcyjny monolog bohaterki „4.48 Psychosis” Sarah Kane. Są ironiczne nawiązania do filmów Antonioniego i przepis na dzieło, jakim wygrywa się festiwal w Cannes. Całość biegnie do przodu w szybkim tempie, aktorzy idą po swoje, Anna Lobedan daje spektaklowi konieczny dystans, Oskar Hamerski pokaz humoru i siły w niezliczonych transformacjach, Mateusz Rusin malowniczo przeżywa twórczą wenę, a za chwilę niemoc – wszyscy bez wyjątku znakomici. Teatr przegląda się w krzywym zwierciadle, widownia bawi się doskonale, po czym zrywa do stojącej owacji.
Tak „Zaćmienie w dwóch aktach” z Teatru Narodowego wygląda na pierwszy rzut oka i o tym przeczytałem w kilku opiniach po premierze. Bardzo miło, tyle że mam przeczucie – cholera, nawet pewność – że to tylko część tej opowieści, ta sympatyczna, łatwa do oswojenia. Bo przedstawienie Małeckiego jest także o tym, że teatr to uzależnienie, nie zawsze oddające to, co się weń włożyło. Że to konieczność sprostania presji i oczekiwaniom nawet wtedy, gdy ludzki koszt jest zbyt wysoki. Że to piękna iluzja, ale pod nią kryje się niepiękne często, ale prawdziwe życie. Dlatego w tej historii najmocniej przemówiła do mnie melancholia, a na języku pozostał gorzki smak.
I dlatego najważniejszą rolę w „Zaćmieniu w dwóch aktach” zagrała Justyna Kowalska. Jest Aną Velasco ze sztuki Remóna i jest sobą, aktorką, która próbuje znaleźć własną drogę. W dżinsach i t-shircie zdaje się jedną z młodych widzek, dziewczyn, co każdego dnia mierzą się ze światem. Kruchą, trochę bezradną, ale gotową, by jeszcze raz zawalczyć, bo wtedy wstąpią w nią nowe siły. I wstępują, gdy gra Czarownicę, a potem zmywa z siebie zieloną twarz, i gdy za chwilę spala się w monologu Kane. A potem znowu wraca do siebie, nikogo nie udaje i wtedy – bez słów – jest najbardziej przejmująca.
Psycholog Donald Winnicott pisał o wystarczająco dobrych matkach. Grzegorz Małecki mówi wprost, że nowe przedstawienie zrobił po to, by przekonać, że czasem nie warto rozpruwać sobie żył, by świat uznał cię za najlepszą albo najlepszego, bo dostateczny to też bardzo dobra ocena. Cała rola Justyny Kowalskiej, która aktorką jest znakomitą, zdaje mi się wołaniem, by odczarować dostateczność, zwyczajność, normalność, gdzie być naprawdę i bez koturnów to największa wartość. W naszych piekielnie trudnych czasach to sprawa ważniejsza niż najbardziej efektowne teatralne widowisko.
Tytuł do tekstu wziąłem od jednej z moich nauczycielek – już nie pamiętam, czy z podstawówki czy z liceum. Mówiła dokładnie tak. Przyszedł czas, by tę frazę przypomnieć. W kontekście spektaklu „Zaćmienie w dwóch aktach” brzmi zdecydowanie bardziej szlachetnie niż w oryginale.
Krytyk teatralny, dziennikarz, publicysta, selekcjoner festiwali teatralnych, wykładowca.
Email:
kontakt@jacekwakar.pl