1989
Zróbmy szum, czyli „1989” z krakowskiego Teatru Słowackiego i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego
„1989” powstałe w koprodukcji Teatru Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego buduje prawdziwą wspólnotę, a tego najbardziej dziś potrzebujemy. I dlatego właśnie ma nieporównanie większe znaczenie, zdecydowanie potężniejszy potencjał rewolucyjny niż spektakularne, ale adresowane przez przekonanych do przekonanych złote performanse.
Kiedy rok temu po premierze „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Słowackiego w Krakowie władza dała sygnał do zniszczenia spektaklu i teatru, można było mieć najgorsze przeczucia. Gdy w lutym rozpoczęła się tak zwana procedura odwoływania szefa sceny Krzysztofa Głuchowskiego, wszystko wydawało się jasne, a może raczej czarnymi kolorami pisane. Owa procedura trwa już od blisko trzystu dni, jest już prawnie nieważna, ale oficjalnie nie została zakończona. Przeczuwany przez wielu pesymistyczny scenariusz jednak się nie spełnił, Głuchowski obronił się przede wszystkim dzięki niezłomnej postawie zjednoczonego wokół niego zespołu. To przykład budujący, choć w ostatnich latach niestety odosobniony.
Ale ja nie o tym, przynajmniej niezupełnie o tym. Bardziej o tym, że imponuje mi linia Teatru Słowackiego od czasu nagonki na „Dziady”, bo idzie na przekór najbardziej oczywistym oczekiwaniom. Nietrudno bowiem było wyobrazić sobie, że po napiętnowanej, a wybitnej inscenizacji Kleczewskiej dorzuca się drew do ognia, realizując kolejny polityczny w skali jeden do jednego protest spektakl. Wszyscy zapewne dostrzegliby w tym słuszny ruch – teatr wychodzi na barykady, jeśli ma polec, to na pierwszej linii frontu. Tymczasem w Teatrze w Krakowie zdecydowano inaczej. Nieoficjalnie przed wakacjami, a oficjalnie na początku września odpalono „Znachora” według powieści Dołęgi-Mostowicza, rozsławionego raczej przez film Jerzego Hoffmana i rolę Jerzego Bińczyckiego. Spektakl Jakuba Roszkowskiego sprawnie mieszał konwencje energetycznego widowiska z adekwatnie wybranymi piosenkami („Everybody Dance Now” w wykonaniu Katarzyny Zawiślak-Dolny wciąż brzmi mi w uszach) z przypowieścią o tytułowym bohaterze, który wstępuje w lud i – najdosłowniej – zło dobrem zwycięża. Widać było w przedstawieniu Roszkowskiego chęć uwolnienia się z politycznej opresji i spojrzenia na jasną stronę, zamiast roztrząsania doznanych krzywd. Na wskroś zaskakujące na tle polskiej szarości doświadczenie.
Prawdziwy wstrząs przynosi jednak „1989” – rapowy musical w reżyserii Katarzyny Szyngiery, według pomysłu Marcina Napiórkowskiego, z muzyką Andrzeja „Webbera” Miłosza. Autorzy zainspirowali się legendarnym „Hamiltonem”, w podobnej konwencji opowiadającym o założycielach Stanów Zjednoczonych, tyle że w centrum swego przedstawienia postawili Danutę i Lecha Wałęsów, Gaję i Jacka Kuroniów, Krystynę i Władysława Frasyniuków, Annę Walentynowicz, Alinę Pieńkowską, Henrykę Krzywonos, Zofię Romaszewską, Bogdana Borusewicza i innych – bohaterki i bohaterów pierwszej „Solidarności”, dziś przez internetowe pokolenie niemal zapomnianych. Dekada lat osiemdziesiątych, od strajku w Stoczni Gdańskiej do wygranych wyborów 4 czerwca, posłużyła im do napisania na scenie wreszcie pozytywnego mitu, co łączy, a nie dzieli. Historii, która dobrze się kończy. W kraju, gdzie celebruje się klęski i żyje martyrologią, robi to piorunujące wrażenie.
„1989” działa na każdym poziomie, publiczność jedną po drugiej piosenkę kwituje brawami, czasem słychać krzyki jak na koncercie. „Zróbcie bum, zróbcie szum, zróbcie hałas” odbiera się nie w kategoriach zapisu historycznej emocji, ale w dzisiejszym kontekście, jako zapowiedź bliskiej przyszłości. Zespół Teatru Słowackiego szaleje, jakby urodził się, by śpiewać rapowe kawałki Webbera. W tłumie nie gubi się żadna z postaci, ale cenne wydaje się, że Szyngiera tak wiele miejsca oddaje kobietom, historię zwycięskiego zrywu opowiadając przede wszystkim z ich perspektywy. Danuta Wałęsa Karoliny Kazoń, Gaja Kuroń Magdaleny Osińskiej, Krystyna Frasyniuk Katarzyny Zawiślak-Dolny to są prawdziwe bohaterki dnia powszedniego i codziennej walki, a przy tym po prostu fantastyczne dziewczyny, zdolne zrobić taki hałas, który wywraca dotychczasowy porządek.
To jest przypadek, gdy krytyk może jedynie dołączyć się do owacji, bowiem ewentualne jego uwagi kompletnie nie mają znaczenia. Publiczność w jednej chwili zrywa się z miejsc do długich oklasków, dochodzi do przymierza sceny z widownią, jakiego przez ostatnie lata – ba, chyba w ogóle – sobie nie przypominam. „1989” w Teatrze Słowackiego buduje prawdziwą wspólnotę, a tego najbardziej dziś potrzebujemy. I dlatego właśnie ma nieporównanie większe znaczenie, zdecydowanie potężniejszy potencjał rewolucyjny niż spektakularne, ale adresowane przez przekonanych do przekonanych złote performanse.
I o nim oprócz kilku innych spektakli z kończącego się roku będę pamiętał. Ale o tym za czas jakiś.